Paweł Łęski Paweł Łęski
134
BLOG

Noc Świętej Łucji, patronki ślepych. Stan wojenny.

Paweł Łęski Paweł Łęski Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Noc Świętej Łucji, patronki ślepych. Stan wojenny. 


- Ubikacje są różne. Mówi się, świadczą o właścicielu, może to i prawda. - Paweł czuł, że od tego opowiadania będzie zależało uspokojenie nastrojów. - W tamtej to można było sie­dzieć i siedzieć. Lustro, wielkie z powbijanymi mosiężnymi okuciami, ręczniki pachnące, czyściutkie, mydełka z Peweksu, kafelki zielone, jak w żurnalu. Poszedłem tam, żeby zaczerp­nąć koncepcji do dyskusji. Człowiek tak siedzi, to różne rzeczymu do głowy przychodzą najlepsze pomysły. Ludzie lubią tu zostawiać magazyny z kolorowymi zdjęciami, przyjemnie się je ogląda, niezależnie od poziomu i wykształcenia, każdy to lu­bi. W takim wiejskim kiblu, oblepionym gwiazdami filmowy­mi też przecież miło. Na ten przykład, zdjęcie takiej Farah Fawcett. Ludzie myślą, że jak oblepią kibel zdjęciami kwiatów lub gwiazd filmowych, to inaczej pachnie. No więc, zadowolo­ny siedziałem na tym sedesie, jeszcze ciepłym z Peweksu. Po­myślałem, że niedługo Sylwester i żeby mnie się wtedy nie za­chciało, bo później cały taki rok zafajdany. Pomyślałem jesz­cze to, że po sierpniu osiemdziesiątego roku charaktery ludzkieuległy zmianie. Moją koleżankę tak zmogło za pięć dwunasta. Zegar wybija, ona słyszy, ale za cholerę wyjść nie może. Wy­bija dwunasta i wtedy stało się. Mimo to, rok następny miała podobno nawet wcale, wcale... Z ubikacjami w nowym budow­nictwie to są problemy, rozumiecie, wielka płyta. Socjalistycz­na teoria zakładająca tworzenie zintegrowanych towarzysko

69


małych społeczności na wielkich osiedlach tak, żeby obniżyć koszty inwigilacji. Cienka ściana, łatwo wpadająca w wibracje,przez co papieru toaletowego nie można użyć, żeby szelest są­siada nie zbudził. Albo samemu nie kłaść się spać dopóki są­siad wody nie spuści. Ale w tę noc to miało też swoje dobre strony, mogłem aktywnie uczestniczyć w życiu towarzyskim, słyszałem wszystko, co się dzieje na prywatce, mogłem być w temacie. Sąsiad, aktor z trzeciego piętra ciągle kłócił się z żoną, to żeby mieszkańców zmylić, jak na nią krzyczał, to zdanie kończył „Desdemono", przez co wszyscy myśleli, że próbuje sztukę. Niby bankiecik, a tu cały czas wszyscy o poli­tyce. Kobity też się wyemancypowały. Przydałyby się jakieś ekscesy, a tu nic, ale wódki można było popić, nie powiem, ba­rek nieźle zaopatrzony. Ojciec gospodyni to była wtedy szycha,niby decydent, szczery komunista, ale forsa to mu się przele­wała. „Żeby tych czerwonych pokręciło!" - ktoś pokrzykiwał z pokoju. „Trzeba ich rozliczyć za strzelanie w tył głowy, za ła­gry." „Nauczyciel mi opowiadał, że w sześćdziesiątym ósmym o takich różnych rzeczach rozmawiał z dwoma swoimi najbliż­szymi przyjaciółmi. Miał do nich pełne zaufanie, studenci tak jak on. To mu do głowy nie przyszło, że potem całą rozmowę, słowo w słowo, w pałacu powtórzą. Stary, do końca nie wiado­mo, kto jest kto, ochrana działa a tutaj to co mówicie, to cały budynek słyszy." Dość konfidencjonalnie dokończyłem posie­dzenie w kiblu, także mogłem być słyszalny nie we wszystkich pokojach. Podniesiony głos: „Zresztą myślę, że tak czy siak, to Ruskie wkroczą. Ludzie się zaczną buntować, jak oni tak będą dalej wszystko w magazynach trzymać. Komuś na tym zależy. Chcą nowej prowokacji. Może to nowy zamach, jak w Olszty­nie." „Na górze się tasują a nas popychają z jednej strony na drugą." Nagle, spoza zielonych kafelków usłyszałem dzwonek

70


poprzedzający trzask drzwi i głośny oddech. Ja spuszczam wo­dę, żeby nie słyszeli, że korzystam z cudzych perfum. Dysku­sje niebezpiecznie cichną. Potem głos ojca gospodyni: „telefo­ny są odcięte, aresztują wszystkich z Solidarności". Jeszcze bym chyba na tej desce posiedział, ale wiedziałem, że nie wy­padało, nie w takiej chwili, trzeba wstać. Podciągając spodnie przypomniało mi się, że ktoś mówił, że Ruskie na Syberii bu­dują baraki na dziesięć milionów ludzi. „Interwencja rosyj­ska?" zostawiając za sobą krótki wodospad wpadłem na rude­go faceta o czerwonej z natury lub od mrozu twarzy, w każdymrazie wszystko kolorystycznie grało. „Aresztują ludzi z Soli­darności" trochę był przestraszony. „Małgosiu, mama się bę­dzie niepokoiła, jedź ze mną do domu, mnie nikt nie zatrzy­ma." „To interwencja rosyjska" - rudy prawie płakał. Posze­dłem w stronę korytarza. Przy wyjściu, tam gdzie były wiesza­ki na ubrania znajdowała się druga ubikacja, tym razem z ła­zienką bardziej przestronna, sedes, wanna, bidet, wszystko w jednakowym kolorze. Łazienka duża, jak pokój gościnny. Brakowało w niej tylko jasnoniebieskiej pianki i modelki. Pod­niosłem słuchawkę telefonu. Cisza. „Machina telephonica nie działa." W mieszkaniu dwa piętra wyżej sąsiad zaczął spacero­wać po pokoju, mówił do siebie, podnosiło to koszmar sytu­acji, bo gość miał wszczepioną rurkę do tchawicy i wydawał metaliczne dźwięki. Cholerne ściany z papieru toaletowego. Można usłyszeć szelest pocieranych warg dochodzący z miesz­kania piętro wyżej. Na pół piętrze odezwał się gwarek, sąsiad uczył go różnych dźwięków, tym razem ptak udawał rurę spły­wową. Nie mogłem opanować twarzy. Nie chciałem, żeby ktoś zobaczył, że się boję. Byłem przecież delegatem. Co prawda przypadkowo, ale pod murem nikt nie będzie pytał. Piętnaste­go miałem jechać do Stanów, chciałem tam zarobić na miesz-

71


kanie w Warszawie. Podszedłem do jednej z dziewczyn i stara­jąc się, żeby głos mi nie drżał zapytałem: „mieszkamy obok siebie, mogłabyś sprawdzić czy u mnie ich jeszcze nie ma? Pójdziemy razem, dobrze?" Okulary o grubych soczewkach, owa narośl pielęgnowana od przedszkola, unikały mojego wzroku. Okularnica przytaknęła tylko głową, nie mogła wydo­być z siebie głosu. Młoda lekarka, była w moim wieku, skoń­czyła właśnie medycynę. Była z tych dziewcząt, co to zawsze będą wyglądały na prymusa szkolnego. Na schodach spotkali­śmy żonę, jakiegoś przewodniczącego NZS-u ,"mąż został aresztowany". W budynku rozpoczęło się uruchamianie spłu­czek. Jakbyśmy wychodzili spod wodospadu Niagara a nie z budynku mieszkalnego. Ulice puste, nawet nie było sztyw­nych po nocnych przymrozkach milicjantów. „Napadało tego śniegu" - myślę i brzmi mi to, jak początek sztuki teatralnej. Czasami przejedzie jakiś łazik lub wołga, a w nim faceci, co dzisiaj nie oszczędzają na paliwie. Szliśmy z prymusem rzad­ko się odzywając, każde zatopione w swoich myślach. „Wej­dziesz na piętro i jak będzie wszystko w porządku każ rodzi­com zostawić zapalone światło, powiedz, żeby mi dali kluczy­ki do samochodu." „Dobrze, pójdę" - prymusowi zsunęły się lekko okulary, drżała twarz. „W Klosie zostawiało się donicz­kę w oknie, ale ciemno, niezbyt będzie widać", to miał być żart, żeby rozładować sytuację, ale ona uśmiechnęła się, żeby raczej dodać mnie niż sobie odwagi. Szliśmy podwórkami, po­tem się rozdzieliliśmy, ona pobiegła na klatkę schodową a ja nadrugą stronę ulicy, żeby obserwować okno. Pali się światło, wszystko w porządku. Za chwilę jest prymus i kluczyki samo­chodowe wędrują do mojej kieszeni. Kilka zdawkowych zdań „trzymaj się", „na razie", „bądźmy w kontakcie". Zdjąłem plandekę z samochodu, sznurki były zamarznięte na lód, nie

72


mogłem ich rozsupłać, pomyślałem, że najgorzej będzie jak akumulator się rozładował. Z naprzeciwka nadjeżdżał samo­chód wojskowy, więc przywarłem do plandeki, żeby nie zgar­nęli. Pomyślałem, że zupełnie jak w Chile, trzeba się przebić do ambasady amerykańskiej, tam przynajmniej nie wejdą. Sil­nik pracuje, wszystko w porządku. Włączam radio. Cisza. Jezdnia śliska. Jak zatrzymają to przejadę kilku sukinsynów. Mijam milicję na sygnale. Zielonoświątkowców z ambasady w Moskwie nie wyciągali, to może i mnie sobie odpuszczą. Jednak zmieniłem decyzję. Hamulec ręczny, obrót kierownicy i samochód zawraca w miejscu, zza oszronionych szyb widać, jakby nikłe światełko w tunelu, neon ubikacji publicznej. Kie­runek na Ursynów, setka na liczniku. Damski, męski. Z Okęciadochodził jakiś potężny warkot, dudnienie, jak z kibla, to upewniło, że Rosjanie właśnie lądują. Pomyślałem, że pojadę do Magdy, bo ją trzeba zabrać. Przecież też gdzieś działała i może mieć kłopoty. Na drodze duży samochód wojskowy, obok odlewa się samotwór, żołnierz. Gdy mnie widzi macha drugą ręką. Chyba nie zboczeniec. Podjeżdżam, ale trzymam nogę na pedale. W ciężarówce nikogo nie ma. „Pan może wie, gdzie jest ulica Śródziemnomorska?" Żołnierz bez karabinu uzbrojony w wielkie gumiaki, przepasany płóciennym pa­skiem. „Oczywiście, o tam prosto", na wszelki wypadek wska­zuję w odwrotnym kierunku. Pewnie ten żołnierz też musiał mieć stracha. Już niedaleko, skręt w lewo, jeszcze raz w lewo i już na miejscu. Całe osiedle w jednakowym kolorze, śnieg ta­ki, jak budynki, samochody: biało-szare. Niedaleko stamtąd mieszkała taka szycha, znienawidzony przez wszystkich w kra­ju. Ten co mówił, że rządowi nic nie jest potrzebne, bo sam się wyżywi. Jeździł zazwyczaj polonezem, bez obstawy, ciągle z inną kobietą. Myślałem, że można by go kropnąć, jak wojna

73


to wojna. Już widziałem siebie, jakbym był bohaterem ekrani­zacji powieści chandlerowskich, czekającego wieczorem na szychę. Pod kożuchem dubeltówka z obciętą lufą. Nadjeżdża polonez, ja wyciągam broń i strzelam w przednią szybę samo­chodu. Jedna kula dla szychy, jedna dla kobiety. Szyba się roz­pryskuje. Siła uderzenia odrzuca ich ciała. Szycha się rozsypu­je. Spływa życie, jak brudna ciecz po zastosowaniu spłuczki. Cały przód samochodu we krwi. Polonez robi gwałtowny zwrot i rozbija się na słupie albo lepiej, przebija barierkę i wpa­da do rzeki. Nad zderzakiem widoczna jedynie tablica rejestra­cyjna, a na niej litera „R" poprzedzona czterema cyframi. Tyl­ko, gdzie tu na Ursynowie rzeka? Albo jeszcze lepiej, inaczej, bezpieczniej: materiał wybuchowy, łatwo przecież samemu zrobić, podłączyć do walke-talke. Samochód rusza, włącza się przycisk i z daleka można obserwować, jak noga szychy, jak szyszka z noworocznej choinki, spada na ziemię. Zacznie się pewnie niedługo walka, sabotaż, trzeba być przygotowanym. Największe zamieszanie, to będzie jak się wysadzi Rurociąg Przyjaźni, cała armia stanie, w NRD też nie będą mieli ropy. Ryzyko w stosunku do efektu minimalne. Nie mogą przecież obstawić rurociągu na całej długości. Na klatce schodowej zbi­ta żarówka i obszczane drzwi windy. Dzwonię do drzwi, nikt nie otwiera. Spoglądam na zegarek, jest czwarta nad ranem. Jeszcze raz wciskam przycisk, tym razem dłużej. Za drzwiami szmery, otwiera mi drzwi, za nią jej ojciec, były robotnik bu­dowlany, teraz rencista. Białe kalesony, najdziwniejsze ma rę­ce, całkiem inne niż większość ludzi. Paznokcie zwijające się wokół palców. Powiedziałbyś kaleka, ale przecież nawet jedne­go palca nie ma odciętego. Ręce niby w porządku, a jak u ka­leki. Mieszkanie malutkie. Ciasno jak cholera, teraz trochę le­piej jak szwagier narzeczonej z siostrą i dwojgiem dzieci wy-

74

image

najęli pokój na mieście. Magda zaspana, ciepło opatulona. „In­terwencja, interwencja słyszysz" te słowa musiały ją rozbudzić „trzeba uciekać, wszystkich aresztują", „interwencja powia­dasz, uspokój się, gdzie uciekać?" „Mogę skorzystać z łazien­ki?" Ubikacja była mała i ciągle się psuł rezerwuar. Człowiek czuł się, jak w betonowym bunkrze, w którym Niemcy w obo­zach karnie trzymali więźniów. Ci, którzy mają klaustrofobię nie zaznają tu spokoju. Słowa Magdy brzmiały bardzo rozsąd­nie. Rzeczywiście gdzie uciekać? Nie pomyślałem o tym. Prze­cież wszystkie drogi wylotowe są obstawione. Przytaknąłem. Teraz wiedziałem, po co było rozsyłanie grup operacyjnych, akcja „Pierścień", polegająca na zamykaniu dróg niby przeciw­ko handlarzom mięsem. To były przygotowania. Spojrzałem nakalendarz wiszący na ścianie, trzynasty grudnia, św. Łucji -patronki ślepych. „Pojedziemy do szwagra" - zdecydowała Magda. U szwagra ubikacja też inna. Duża, źle utrzymana, bo korzysta z niej wiele rodzin mieszkających wzdłuż holu. Zaraz rano szwagier z żoną i dziećmi wyjechali na wieś, bo pewnie w mieście dojdzie do walk. Zostaliśmy sami. Za oknem, jakiś cywil z kartką i żołnierz szukali od godziny dozorcy, nikt nie chciał udzielić informacji. Kochaliśmy się, chyba bardziej po to, żeby się uspokoić, myśleć o czymś innym a może tylko dla pokazania, że żyjemy nie dla zabicia czasu. Od włączonej ku­chenki gazowej zajęła się zasłona. Początek gówniany, ale mo­że teraz być tylko lepiej.

There have been many comedians who have become great statesmen and vice versa.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura