Feterniak Feterniak
1788
BLOG

Muzeum Wojennej Bajdy? O sporze wokół gdańskich muzów gorzka refleksja

Feterniak Feterniak Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

Dziś w ręce mi wpadł cykl gazetowych polemik (na łamach „Dziennika Bałtyckiego”) między dyrektorami dwóch „wojennych” muzeów – szefem Muzeum II Wojny Światowej Januszem Marszalcem oraz dyrektorem Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 r. Mariuszem Wójtowiczem-Podhorskim. Przysłowiowe kłaki fruwają gęsto, obie strony nie dają sobie pardonu zarzucając sobie niekompetencję, realizowanie jedynie własnych ambicji, czy wręcz fałszowanie historii. A mnie to co przeczytałem wprowadza w lekkie przerażenie…

Nim przejdę do meritum, to zrobić muszę jedno zastrzeżenie. O procesie tworzenia i samej dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej mam zdanie bardzo złe. Z pierwszej ręki znam historie, które jak najbardziej uprawniają zarzuty dotyczące bizantyjskiego wręcz ich podejścia do wydatków, czy podważają celowość różnych jej działań. Z drugiej strony znam też (nawet osobiście) kilku pracujących tam specjalistów (tzw. „średniego szczebla”), którzy są fachowcami od tematyki drugowojennej, wręcz klasy światowej. Ludźmi, którzy często mieli w rękach unikatowe źródła i dokumenty i są autorami najważniejszych, w swoich dziedzinach, opracowań. I w ramach swojej pracy w Muzeum robią rzeczy naprawdę ważne.

Dlatego też krytyka działań aktualnej dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej według mnie jest jak najbardziej celowa. Choć mam pełną świadomość, że analogicznie, jak było w przypadku Europejskiego Centrum Solidarności, mimo różnorakich błędów i wypaczeń, kompetencji było na tyle, że ogromne pieniądze, które zostały tam włożone, przyniosą temu Muzeum, mniej, lub bardziej spektakularny, ale na pewno sukces, zwłaszcza frekwencyjny.

Nie ma co się oszukiwać, że muzeum to jest dzieckiem Donalda Tuska i jego gdańskiego środowiska (niekoniecznie w pełni tożsamego z PO) i, że powołanie konkurencyjnego Muzeum Obrony Westerplatte i cały medialny korowód wokół połączenia go z Muzeum II Wojny było ruchem stricte politycznym. Bynajmniej nie uważam, że ruchem całkiem niepotrzebnym. Niestety. Wszelkie potencjalne zamiary dotyczące przełożenia punktu ciężkości narracji Muzeum II Wojny Światowej, zwykłej zmiany jego dyrekcji (przez połączenie z Muzeum Obrony Westerplatte), czy po prostu rozliczenie jego szefostwa z różnorakich błędów i uchybień pogrzebane zostały na wstępie idiotyczną decyzją kadrową, nominującą na dyrektora nowego muzeum Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego.

W tym miejscu należy przestrzec wszystkich gorących zwolenników „dobrej zmiany”, którzy gotowi są niejako z urzędu potępić wszelkie decyzje poprzednich władz i przyklaskiwać tym, które podejmuje ekipa premier Szydło. Smutna prawda bowiem jest taka (i pokazuje to niestety prasowa polemika obu dyrektorów), że szefowie Muzeum II Wojny, to kompetentni (acz faktycznie poczuwający się – w sposób typowy dla swojego środowiska - do bycia jedynymi kompetentnymi) fachowcy. Zaś na czele Muzeum Obrony Westerplatte stanął pasjonat-mitoman. W najgorszych obu tych słów znaczeniu.

Nie będę tu przybliżał biografii i osiągnięć dyrektora Wójtowicza-Podhorskiego. Łatwo je sobie znaleźć – choćby przy okazji głośnej sprawy  kręcenia filmu „Tajemnice Westerplatte” (którego scenariusz powstał na bazie „odkryć” dzisiejszego dyrektora Muzeum Obrony Westerplatte). Bez wątpienia jest on jednym z energiczniejszych rekonstruktorów, który na tym polu, dla kultywowania pamięci o obronie Składnicy Tranzytowej, ma duże zasługi. Niestety paręnaście lat temu postanowił się zabrać za opisanie „prawdziwej historii” obrony półwyspu i zaczęły się schody. Zacznijmy od tego, że z wielkim hukiem rozpoczął wyważać, dosłownie, otwarte drzwi. „Odkrył” fakt, że nad obrońcami Westerplatte energicznie czuwały służby PRL (o czym, ja - uczeń szkoły podstawowej, jeszcze w czasach schyłkowych tegoż PRL, jakimś cudem byłe w pełni świadom) i ogłosił światu, że cała historia obrony jest jednym powszechnym fałszerstwem. I dalej jest tak straszno, że aż śmieszno.

 

Jeżeli ktoś z czytelników tego bloga, widział film „Westerplatte” z 1967 roku, to w pełni może pojąć „odkrycie” naszego bohatera. Ni mniej, ni więcej jego „prawdziwa historia” jest tam bardzo dokładnie pokazana. Otóż dwóch najstarszych rangą oficerów – major Henryk Sucharski, komendant Składnicy i kapitan Franciszek Dąbrowski,  dowódca jej załogi i de facto zastępca komendanta – w trakcie obrony mieli całkiem inne podejście w temacie jej kontynuowania. Sucharski realizując dokładnie otrzymane rozkazy chciał dać widoczny, symboliczny odpór Niemcom, zaznaczający nasze prawa do Gdańska, ale wiedząc z góry o braku jakiejkolwiek pomocy nie miał zamiaru bronić się do ostatniego żołnierza. Młodszy Dąbrowski tymczasem, w duchu polskich romantyków nalegał na obronę do końca.

 

I proszę to dobrze zrozumieć. Ten właśnie spór, był jednym z głównych wątków rzeczonego filmu z 1967 roku. Pisywały o nim obszernie praktycznie wszystkie opracowania na temat obrony półwyspu od czasów Gomułki. Wiem to bardzo dobrze, bo jako uczeń „westerpalttowskiej” szkoły, na różnorakie konkursy pod koniec lat osiemdziesiątych, czytywaliśmy wszystko, co na ten temat w PRL-u wyszło. Stąd dla mnie osobiście dosłownie szokiem było, gdy przeczytałem, że według Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego, był to jeden przemilczanych, zakłamanych przez propagandę PRL, wątków obrony Westerplatte. Nikt o nim ponoć nie pisał, a byli go świadomi jedynie nieliczni badacze, przez władze zmuszani do milczenia…

Nic dziwnego, że gdy ruszył z tą wieścią w świat, został po prostu wyśmiany. Bynajmniej nie przez naukowców, bo trochę to trwało nim zmuszeni zostali do ustosunkowywania się do pomysłów gdańskiego rekonstruktora, ale przez innych pasjonatów, także rekonstruktorów, czy miłośników dziejów ostatniej wojny.

To go jednak nie zraziło, wydał wkrótce pracę (o której dziś pisze do „Dziennika Bałtyckiego”, że to jedyne naukowe opracowanie obrony – co dopiero jest istnym kuriozum), gdzie szedł jeszcze dalej. Z wielu różnych wątków na pierwszy plan wyciągnął ów spór, któremu nadał nowe zabarwienie. Otóż wedle niego prawdziwym i jedynym dowódcą obrony Westerplatte był kapitan Franciszek Dąbrowski. Henryk Sucharski zaś był tej obrony główną przeszkodą. Na pewno był tchórzem (być może z powodów zdrowotnych), człowiekiem, który nie rozumiał zadania, przed którym stanął, być może także zwykłym zdrajcą i…. homoseksualistą. Ale to wszystko jeszcze nic, bo głównym grzechem majora Sucharskiego jest to, że w latach PRL-u był pupilkiem władz (zwłaszcza osobiście generała Jaruzelskiego), które zrobiły wszystko by jego osobę sztucznie wywyższyć i „mianować” na jedynego obrońcę, zaś Franciszka Dąbrowskiego zepchnąć w cień zapomnienia. Decydować o tym miały powody głównie klasowe: Sucharski był synem zwykłych chłopów, zaś Dąbrowski to syn przedwojennego generała szlacheckim rodowodem, więc element „obcy klasowo”.

Rozważania te wzmocnione zostały opowieścią o tym, jak bohaterscy szerzyciele prawdy, próbowali już w czasach komuny objawić światu, to co ogłosił Wójtowicz-Podhorski i jakie ich, z tego powodu, dotykały sankcje.

Zacznijmy od jednego prostego faktu. Henryk Sucharski umarł w 1946 roku. We Włoszech, jako oficer II Korpusu, gdzie trafił po sześciu latach niewoli. Franciszek Dąbrowski w tym czasie robił karierę w „ludowym wojsku”, jako członek PPR, gdzie dosłużył się (po przeniesieniu do marynarki) stopnia komandora porucznika (odpowiednik podpułkownika). Jako przedwojenny oficer stał się w końcu ofiarą czyszczenia kadr, ale koledzy z partii wyjątkowo (nawet jak na standardy innych przedwojennych oficerów, żywo zaangażowanych w szerzenie nowej władzy) dobrze się z nim obeszli, bo jedynie zwolniono go z wojska. Żadnych aresztów, podejrzeń o spisek, czy agenturalność. W ciężkiej chwili bezrobocia pomógł mu osobiście generał Bolesław Kieniewcz (jeden z „Pełniących Obowiązki Polaka” w Armii Berlinga), załatwiając mu pracę kioskarza. Po październiku otrzymał odszkodowanie (nie rehabilitowano, go, bo nie było czego formalnie rehabilitować) i wrócił do łask władzy, ale schorowany na gruźlicę umiera już w 1962 roku.

Już to daje nam pewne zastrzeżenia, do uznania, że Henryk Sucharski to pupilek komunistów, zaś Franciszek Dąbrowski jest ich największą ofiarą. Ale kuriozów na tym nie koniec. Pomińmy już całkiem idiotyczny wątek dotyczący orientacji naszego majora (miał bowiem narzeczoną). Pomińmy też naprawdę żenujące rozważania na temat kompetencji Sucharskiego (wybranego bardzo starannie z tysięcy oficerów na najbardziej kluczową placówkę wojskową II RP) tudzież jego odwagi (kawalera Virtutti).

Skupmy się na głównym wątku westerplackiej intrygi. Otóż momentem kulminacyjnym miał być dzień 2 września. Po nalocie lotniczym załoga w pierwszym chwilach była niezdolna do walki. Major Sucharski zarządza niszczeni akt i… Według dyrektora Muzeum Obrony Westerplatte zarządzić miał poddanie placówki i wywieszenie białej flagi. Gdy zarządzenia te dotarły do Dąbrowskiego, ten pośpieszył do dowódcy by zaprotestować. W trakcie tej rozmowy Sucharski miał wpaść w szał, ponoć doznać konwulsji i toczyć pianę z ust. Ostatecznie Dąbrowski zarządził by go związać na łóżku. Żołnierzy, którzy na rozkaz majora wywiesili flagę kazał rozstrzelać, zaś Niemców, którzy w obliczu polskiej kapitulacji, spokojnie wkraczali na teren Składnicy, przyjął ogniem, skutecznie ich odpędzając.

Proponuję to przeczytać jeszcze raz i porównać sobie z dziesiątkami opisów kapitulacji innych oddziałów polskich z Września. Tragiczna decyzja dowódców, znających beznadziejną sytuację, spontaniczne protesty młodszych oficerów… Norma. Przypadek Westerplatte byłby jednak jedynym nam znanym, gdy wobec decyzji kapitulacji młodszy oficer wszczął zwykły bunt, uwięził przełożonego i zastrzelił wykonujących jego rozkazy żołnierzy. Sądy honorowe w oflagach rozpatrywały o wiele bardziej błahe sytuacje (np. nie ruszenie o wyznaczonej godzinie do ataku) skazując kolegów oficerów na różne dotkliwe (i możliwe w jenieckich realiach) sankcje. Dla oficerów polskiej armii takie zachowanie byłoby więcej niż skandaliczne. Nic więc dziwnego, że właśnie inni pasjonaci, połowę życia czasem tracący na poznaniu realiów życia tego okresu, w tym właśnie aspekcie zostali przez dzisiejszego dyrektora najbardziej zaszokowani. Ni mniej, ni więcej, promuje on bowiem zachowanie karane w wojsku polskim A.D. 1939 karą śmierci (bunt w obliczu wroga), jako powód do chwały polskiego oficera…

 

Ale to nie koniec tej historii. Kuriozów jest tu więcej.

Skąd w ogóle wiemy o tej sprawie? Wedle Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego, działania Dąbrowskiego usankcjonowali inni oficerowie Składnicy. By nie robić jednak przykrości komendantowi (jak powinniśmy być konsekwentni, to tłumaczyć by to należało chyba jednak chęcią uniknięcia sądu wojennego), postanowili zachować tę tajemnicę dla siebie – aż do śmierci. Składając na tą okoliczność odpowiednią przysięgę. No i do śmierci ostatniego z nich miała być to faktycznie tajemnica. I teraz ciekawostka. Skąd zatem, jak była to tajemnica, wiedza ta do nas dotarła?

 Wedle naszego bohatera, po śmierci ostatniego z oficerów, okazało się, że z tą obietnicą tylko żartowali, bo rozpowiadali na prawo i na lewo, jak to było naprawdę i dzierżyciele tej wiedzy z grzeczności poczekawszy na śmierć informatorów, dopiero wtedy zaczęli ją rozpowszechniać… Tyle znaczy oficerskie słowo honoru wedle dyrektora najnowszego gdańskiego muzeum.

Najciekawszy jest jednak inny kluczowy wątek. Biała flaga miała być bezwzględnie wywieszona, za co rozstrzelano aż czterech żołnierzy. Głównym argumentem miało być to, że odnotowali to sami Niemcy. I pomińmy milczeniem fakt, że za o wiele błahsze, często bardzo naciągane sprawy (np. przypadkowe wejście na minę niemieckiego przewodnika polskich parlamentariuszy), ciągano polskich oficerów, wziętych we wrześniu do niewoli, po niemieckich sądach przez całą wojnę. Zdradzieckie wywieszenie białej flagi i ostrzelanie wkraczających na jej widok oddziałów? Takie rzeczy na pewno płazem by w III Rzeszy nie uszły. Sedno tkwi w tym, że owo odnotowanie przez Niemców, bardzo dobrze nam pokazuje warsztat Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego. Otóż miała to zanotować w swoim dzienniku załoga pancernika „Schlezwig-Holstein”. W oryginalnych dokumentach nic na ten temat nie wiadomo, a informatora naszego bohatera poinformować miał o tym jeden  z zagranicznych (bodaj szwedzkich) historyków. Tylko bardzo proste śledztwo pokazało, że sam tę wiedzę posiadł z publikacji Melchiora Wańkowicza (notabene wyklinanego, przez naszego dyrektora, jako głównego sprawcę kultu Sucharskiego). W której to publikacji faktycznie taka informacja się pojawia – jeden z uwięzionych 1 września przedstawicieli Polonii Gdańskiej, taką właśnie, dosłownie plotkę, usłyszał od swoich konwojentów, co przekazał Wańkowiczowi, a ten to w charakterze plotki odnotował.

No i kuriozum ostatnie (z tych, które chcę tu przytoczyć, bo lista jest o wiele dłuższa), chyba najbardziej żenujące, ze względu na elementarną logikę. Mamy oto bunt. Sucharski najpewniej pod wpływem ataku jakiejś choroby (ale wywołanym niesubordynacją podwładnego) jest niezdolny do działania. Dowodzi kapitan Dąbrowski. Aż przychodzi siódmego września, gdy z rana Niemcy intensyfikują ostrzał, rozbijają Wartownię nr 2 i jakby nigdy nic major Sucharski (dowodzącego ponoć obroną Dąbrowskiego, po prostu nigdzie w tym wątku nie ma) ogłasza ponownie chęć kapitulacji, co budzi ponownie sprzeciw dużej części obrońców. Tym razem jednak karnie rozpoczynają się pertraktacje, dochodzi do ustalenia warunków i załoga się poddaje. Nie wyczytałem nigdzie (a czytałem wnikliwie) sensownego wyjaśnienia, jakim cudem Sucharski (i kiedy) znów przejął dowodzenie. Dlaczego Dąbrowski, kilka dni wcześniej zabijający własnych podkomendnych za wieszanie białej flagi, a mogący liczyć na poparcie dużej części załogi, pozwala tym razem na kapitulację? Po prostu nie wiadomo. I brak tego wyjaśnienia w niczym nie przeszkadza Mariuszowi Wójtowiczowi-Podhorskiemu w głoszenie tezy, że Sucharski nic z dowodzeniem na Westerplatte wspólnego tak naprawdę nie miał… Jakby najbardziej widocznym przejawem jego realnej władzy nie był fakt, że jednoosobowo wydał rozkaz kapitulacji, który został wykonany.

 

Mianowanie Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego dyrektorem Muzeum Obrony Westerplatte i Wojny 1939 r. dla mnie jest jednym z największych błędów kadrowych nowego rządu. Na Pomorzu bodaj największym.

Po pierwsze jest to człowiek po prostu niekompetentny. W sytuacji, gdy od paru miesięcy trwa debata nad treścią przekazu, jaki buduje obecna ekipa Muzeum II Wojny Światowej, gdy naukowcy, publicyści i pasjonaci dyskutują nad obrazem wojny, odpowiednim naświetleniem tak różnych wątków, jak i całych procesów związanych z tym kataklizmem, dyrektor Muzeum Obrony Westerplatte (i potencjalny szef obu połączonych placówek) największy grzech obecnej dyrekcji konkurencyjnej placówki dostrzega w tym, że metalowa zabawka, którą ona uznała za samochodzik pochodzący z bombardowanego we wrześniu Kalisza, jest tak naprawdę powojennej produkcji radzieckiej… A twierdzi tak (uwaga!) bo bardzo podobną, określoną właśnie jako model radzieckiego ZiSa, widział na Allegro…

Po drugie jest on ordynarnym fałszerzem historii. Nawet gdyby cała jego opowieść o wydarzeniach na Westerplatte we wrześniu 1939 roku była prawdziwa, to nie znajduję w niej najmniejszego powodu do tak haniebnej deprecjacji osoby Henryka Sucharskiego, jakiej dokonuje gdański dyrektor. Bohater wojny 1918-1920, kawaler Virtutti Militarii. Człowiek, który doskonale przygotował do obrony Składnicę Tranzytową na Westerplatte, i z ogromną nawiązką wypełnił wydane w związku z nią rozkazy. Nawet jakby miał się załamać (acz wszystko wskazuje, że mowa raczej o kwestii zdrowotnej niż moralnej) 2 września, to nie uczynił ani niczego haniebnego, ani niestosownego. Nikt z załogi Składnicy nigdy, dosłownie nigdy, nie formułował jakichkolwiek pretensji wobec majora. Mimo kiepskiego zdrowia bardzo godnie przeszedł całą drogę jeniecką i nie zdecydował się na powrót do kraju, dokonując żywota w mundurze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. To, że jego postać została wykorzystana przez komunistów w latach siedemdziesiątych, należy postrzegać raczej w kategoriach próby ogrzania się w cieple jego wizerunku, niż kreowanie z niego dętego bohatera. Wszystko wskazuje, że faktycznie uległ atakowi jakiejś choroby tegoż 2 września. Ale też wszystkie relacje w pełni są zgodne, że gdyby Niemcy uderzyli zaraz po bombardowaniu (gdy rozegrała się ta kluczowa scena), zajęli by Westerplatte bez wysiłku. Bez wątpienia Dąbrowski był przysłowiowym duchem obrony i najpewniej przejął dowodzenie w momencie choroby Sucharskiego. Nie ma jednak jakichkolwiek sensownych dowodów na to, że tego dowództwa go pozbawił, a zwłaszcza na to, że w kolejnych dniach Sucharski dalej nie dowodził.  Bo jednym z kuriozów warsztatu historycznego dyrektora Muzeum Obrony Westerplatte jest to, że liczne relacje obrońców Składnicy, którzy przekazywali, że po 2 września, widzieli, rozmawiali, dostawali rozkazy bezpośrednio od Sucharskiego, kwituje on stwierdzeniem, że w szoku bitewnym zapomnieli kto faktycznie dowodził i potem na potrzeby wspomnień wymyślali sobie te wszystkie rozmowy

I tegoż majora Sucharskiego Mariusz Wójtowicz-Podhorski, chce zastąpić oficerem (ludowego) Wojska Polskiego z czasów jego walk z antysowiecką konspiracją. Członka PPR-u i PZPR-u. Protegowanego generała armii Berlinga, aktywnego kombatanta organizacji z namaszczenia gomułkowskich władz. Oddając Franciszkowi Dąbrowskiemu wszelkie zasługi z czasów wojny, trudno jednak jego osobę uznać za ofiarę komunistów. Chyba, że za ofiarę ta uznamy fakt, że nie pozwolili robić mu wśród siebie dalszej kariery…

 

Każdy, kto ciut bardziej interesuje się tą sprawą, wie, że Mariusz Wójtowicz-Podhorski od lat unika na tematy swoich „odkryć” jakiejkolwiek debaty. Najpierw uciekał z pasjonackich forów, gdzie go dopytywano o szczegóły, potem unikał debat z naukowcami, którzy (czasem pełni dobrej woli), chcieli wyjaśniać niejasności.

Jego jedyną bronią jest totalna negacja. Nic to, że powstało szereg lepszych lub gorszych prac na temat Westerplatte. Żadna nie jest godna miana fachowego opracowania, poza dziełem obecnego dyrektora. Nic to, że już w czasach głębokiej komuny podkreślano ważną rolę kapitana Dąbrowskiego, szeroko przedstawiano ów spór „rozwagi z romantycznością” obu oficerów Składnicy. Skoro Wójtowicz-Podhorski ogłosił, że Dąbrowskiego zamilczano i wymazywano z historii, to wie lepiej i kropka.

I gdy w końcu został zmuszony do zabrania głosu w dyskusji na kluczowy temat dotyczący przekazu, jaki ma nieść Muzeum II Wojny Światowej, to miast się odnieść do jakiegokolwiek kluczowego wątku, bez cienia zażenowania staje jako wszechwiedzący rekonstruktor, dla którego najważniejsze jest, czy model hełmu jest odpowiednio wydatowany, a dość prymitywna zabawka odpowiednio opisana względem modelu auta, jaki wzoruje. Bez żenady pokazuje, że totalnie nie ma pojęcia po co w muzom modele i oryginały sprzętu wojennego (aż wręcz nabrałem podejrzenia, że chyba nie był nigdy w Muzeum Powstania Warszawskiego) i, że jedyne, co dla niego jest tak naprawdę ważne, jest to, by wszyscy ci historycy oficjalnie przyznali, że jedynie on zna się na historii II wojny światowej w ogóle, a na historii obrony Westerplatte w szczególe i jedynie on do tej pory tę wiedzę w Gdańsku popularyzował.

I tylko przerażeniem można reagować na wizję, że ktoś taki może być dyrektorem sztandarowej placówki muzealnej, mającej pokazać światu obraz II wojny światowej z polskiej perspektywy. Oby się nie spełniło…

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura