Budowa mieszkań. Fot. Pixabay
Budowa mieszkań. Fot. Pixabay

Nasze drogie mieszkania

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 67
Lubicie kapitalizm? No to nie płaczcie, że ceny mieszkań rosną. Bo tak właśnie ten system działa. I to nie tylko w Polsce.

Mieszkania nie będą już tanie

Kiedy byłem pierwszy raz w San Francisco podbił do mnie na ulicy jakiś facet. „Widzi Pan te domy?” – powiada. „No domy, jak domy” – odpowiadam ostrożnie, bo nie bardzo wiem, o co człowiekowi idzie. Popatrzył na mnie, jak na nic nierozumiejącego przybysza z innej planety. „A wie Pan, ile te domy kosztują?” - spytał. Nie wiedziałem, więc mnie oświecił. I tak zaczęła się jego długi i połączony z obfitą gestykulacją wywód na temat eksplozji cen nieruchomości w Ameryce. Był rok 2008, a domy w obszarze zatoki San Francisco już wtedy uchodziły za synonim drożyzny napędzanej przez spekulantów z całego świata. Na czele z rosnącą w siłę i pieniądze nieodległą Doliną Krzemową. Od tamtej pory minęła dekada z okładem. Patrzę więc na statystyki dotyczące cen nieruchomości w San Francisco. I widzę, że w roku 2008 średnia cena domu w tej części Kalifornii wynosiła 800 tys. dol. Dziś jest… dwa razy wyższa i sięga 1,6 mln. Jeśli wówczas było dla tamtego faceta (i większości) Amerykanów horrendalnie drogo, to jak znaleźć słowa na określenie tego, co jest teraz?

Magiczna fraza "bańka nna rynku nieruchomości"

Wspominam tę historię zwykle, gdy ktoś prosi o ocenę sytuacji na polskim rynku nieruchomości. I dobrze wiem, że nie jest to zazwyczaj ta nuta, której oczekują moi rozmówcy. Bo oni chcą raczej usłyszeć, że… to minie. Wychowani na neoliberalnych mitach nieszczęśnicy liczą pewnie na pojawienie się magicznej frazy „bańka na rynku nieruchomości”. Która to rzekoma „bańka” w końcu (też rzekomo) pryśnie. A ceny mieszkań wrócą wtedy do „normalności”. To znaczy będą dostępne i do udźwignięcia nawet dla mniej zamożnych osób. Kłopot tylko w tym, że to się nie wydarzy. Niestety. Mieszkania nie będą tanie. Przynajmniej tak długo, jak żyjemy w ustroju zwanym kapitalizmem. Zwłaszcza w jego obecnym – pomimo dokonywanych tu i ówdzie korekt – wolnorynkowym wydaniu. 

Kapitalizm -system oparty na dochodowych nierumochościach

Dlaczego? To dość proste. Kapitalizm jest systemem opartym na dochodowych nierównościach. Jego zwolennicy bronią się przed wszelkimi ambicjami zrównywania powiadając, że to właśnie dzięki nierównościom system ów ma w sobie ten niesamowity pęd do ekspansji, poszukiwania nowych źródeł zysku i rozwoju. I zupełnie nie chcą słuchać, że jest tej żywotności kapitalizmu wymierna cena. A ową ceną jest właśnie to, że zamożni raz zdobytej pozycji nie lubią oddawać. Biją się o nią zawzięcie, a ich najskuteczniejszą bronią jest zakumulowany kapitał. Kapitał akumuluje się inwestując go w takie dobra, które są rzadkie i na które istnieje duży sztywny popyt. „Sztywny” oznacza w języku ekonomistów taki popyt, którego nie da się łatwo zastąpić czymś innym.

Czytaj:

Takie połączenie pozwala na utrzymywanie przez zakumulowany kapitał swojego bogactwa i pozycji. To takie nastawienie systemu, by każdego dnia biedniejsza część społeczności wykonując swoje najdrobniejsze czynności życiowe (pracując, jedząc, śpiąc i oddychając) utwierdzała pozycje kapitału dając mu zarobić. Właśnie co dnia płacąc za te dobra rzadkie na które istnieje sztywny popyt. A co jest idealnym połączeniem kontroli nad dobrami rzadkimi, na które istnieje sztywny popyt? To oczywiście nieruchomości. Czyli właśnie domy, mieszkania i tym podobne rzeczy, bez których po prostu nie da się żyć.

Muszą gdzieś mieszkać, więc czynsz zapłacą zawsze

Pomyślcie o ziemi. Już na wcześniejszych etapach rozwoju ludzkości była źródłem bogactwa. To dlatego w starych XVIII wiecznych powieściach synonimem bogacza jest posesjonat. Dziś Bezos, Gates i Musk wydają się z pozoru inni. Święcą nam raczej w oczy swoimi aktywami giełdowymi czy kontrolowanymi technologiami. Ale jak to wszystko trochę lepiej podrapać, to za każdą (nawet dzisiejszą) fortuną nadal kryje się… ziemia. Tyle, że już nie uprawna. Dziś fundamentem bogactwa jest ziemia, na której wznoszą się tegoż bogactwa filary. Czyli właśnie nieruchomości. Czasem już zbudowane. A czasem tylko kontrolowanie i właśnie celowo niezbudowane po to, by pompować ceny tych istniejących. Z punktu widzenia posiadaczy nieruchomości interes jest z gatunku tych zawsze wygrywających. Gdy społeczeństwa się bogacą ludzie chcą mieszkać lepiej, bliżej centrum, w większych metrażach. Miasta się rozrastają z powodu napływu migrantów ze wsi (XIX wiek) czy innych regionów świata (XX/XXI wiek). A gdy ludzie biednieją, to też… nic nie szkodzi. Bo i tak muszą gdzieś mieszkać. Czynsz zapłacą zawsze. Choćby się mieli zapożyczyć, albo oszczędzić na większości innych potrzebnych wydatków.

Mieszkaniowa drożyzna i w Wielkiej Brytanii i Finlandii

Tak rozumiany problem mieszkaniowy jest więc wpisany w samą naturę kapitalizmu. Im większe są nierówności tym bardziej się on nasila. I żeby to zobaczyć nie trzeba się nawet cofać do XIX-wiecznego Londynu czy weimarskich Niemiec. Starczy wziąć do ręki choćby najnowszy raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego poświęcony właśnie kwestii mieszkaniowej. Można w nim przeczytać, że mieszkanie także dziś jest bardzo dużym i (stale rosnącym!) obciążeniem dla słabiej sytuowanych gospodarstw domowych. Jeśli spojrzeć, jaką część miesięcznego dochodu wydaje na mieszkanie dolny dochodowy kwintyl (czyli najsłabiej sytuowane 20 proc. mieszkańców) krajów zamożnych to wychodzi następujący obrazek. Oto w Wielkiej Brytanii idzie na ten cel ok. połowa zarobków tej dochodowej grupy. Zaś w Hiszpanii, Grecji, Norwegii czy Finlandii ponad 40 proc. Najlepiej jest zaś we Francji (ok. 30 proc.) oraz na Łotwie (10 proc.). Jednocześnie warto przypomnieć, że (zgodnie z powszechnie przyjętymi standardami) jeśli gospodarstwo domowe wydaje na mieszkanie więcej niż 40 proc. swojego dochodu, to sytuacja jest już niebezpieczna i społecznie bardzo niepożądana. Z przytoczonych powyżej liczb wyciągnąć można następujące wnioski. Oznacza to, że u rekordzistów (Wielka Brytania czy Finlandia ok. 60 proc. najsłabiej zarabiających żyje w stanie permanentnego przeciążenia wydatkami na mieszkanie. I tylko w Austrii, Francji oraz na Łotwie problem dotyczy mniej niż co trzeciego gospodarstwa domowego z tej dochodowej grupy.

Są tacy, co lubią sobie ułatwić życie i opowiadać nieprawdziwe historyjki, jakoby problem mieszkaniowy był tylko domeną krajów najbardziej wolnorynkowo nastawionych. Albo odwrotnie – twierdzić, że gdyby nie wszelkie państwowe reguły i ograniczenia nakładane na rynek mieszkaniowy to nieruchomości byłyby tanie. Bzdura. Celowo przytoczyłem dane MFW pokazujące, że drożyzna mieszkaniowa równie mocno dotyka Wielką Brytanię jak i Finlandię. Gdziekolwiek dziś spojrzeć, to temat mieszkaniowy wyłazi na wierzch jak wstydliwa choroba skóry, której nie da się już dużej pudrować. Nie dalej jak miesiąc temu w Szwecji właśnie z powodu tematu mieszkaniowego upadł rząd socjaldemokraty Stefana Lovfena. Pisałem o tym szerzej tu . „Hańba domowa XXI wieku” – głosił z kolei raport Brytyjczyków Adama Corletta i Lindsay Judge z Resolution Foundation z roku 2017. Porównali oni sytuację mieszkaniową różnych pokoleń mieszkańców Zjednoczonego Królestwa. Efekt? Mało pozytywny. Wyszło, że dziś na mieszkanie. Brytyjczycy muszą wydawać trzy razy większą część swojego dochodu niż pół wieku temu. O ile w połowie lat 60. tylko jakieś 10 proc. trzydziestolatków wynajmowało mieszkanie, o tyle dziś w tym samym wiekowym przedziale wynajmujących jest 40 proc. Oczywiście dlatego, że nie stać ich na kupno własnego. I tak dalej.

Berlin jak Londyn, Nowy Jork czy ... Warszawa

W Polsce często przywoływany jest przykład Niemiec jako panaceum na wszelkie zło. Model wynajmu (zamiast własności) ma tam rzekomo chronić ludzi przed wpadaniem w spirale zadłużenia hipotecznego. Ale i tu mamy znów do czynienia z powoływaniem się na mit, który już nie istnieje. Niemcy od paru lat zmagają się z rosnącymi w zawrotnym tempie cenami mieszkań w Berlinie – uchodzącym jeszcze dekadę temu za ostatnią europejską metropolię ze znośnymi cenami dla normalnych pracujących ludzi. https://www.tygodnikpowszechny.pl/aleja-karola-marksa-157181 W jakimś sensie sytuacja jest tam nawet trudniejsza. Niemieckie media (a czytam je regularnie) pełne są ostatnio historii ludzi, którzy przez lata korzystali długoterminowych kontraktów najmu mieszkań po cenach chronionych. Teraz jednak są w wyniku presji ze strony deweloperów z tych kontraktów wyjmowani. Czasem przekupstwem (dam ci okrągłą sumkę, jak się wyprowadzisz), czasem groźbą (nieznani sprawcy demolujący klatkę schodową), a czasem jawną przemocą (odcięcie ogrzewania zimą pod pozorem remontu). Oczywiście ci, co raz z systemu najmu chronionego wypadną mają (przy stagnacji ich dochodów) coraz mniejsze szanse na pozostanie w lepszych dzielnicach miasta. Tak gentryfikuje się Berlin, a historie stamtąd płynące jako żywo przypominają to, co działo się wcześniej w Londynie, Nowym Jorku, Monachium czy Warszawie (reprywatyzacja).

Warto pamiętać o tym wszystkim, by lepiej zrozumieć to, co dzieje się ze stale drożejącymi polskimi mieszkaniami. Dopiero, gdy zobaczymy, że problem jest dużo szerszy będziemy mogli zmierzyć się z zadaniem znalezienia recept na naszą polską mieszkaniową przyszłość. Co czego wkrótce w salonie24 wrócę. I do czego zachęcam również czytelników oraz naszych blogerów. Bo to jest temat szerszy niż rzecz na jeden tylko tekst czy jedno proste rozwiązanie.

Rafał Woś

Czytaj dalej:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka