Pamiętam, gdy w wypadku zginął Bronisław Gieremek i w tym dniu zadzwoniła bliska mi osoba, wakacyjnie przebywająca we Włoszech. Po wymianie prywatnych informacji, powiedziałem jej o Gieremku. Co usłyszałem w odpowiedzi? „ O jednego mniej”.
Czy mnie to oburzyło? Nie, w żadnym razie, bo Gieremka uważałem za osobę, która Polsce szkodziła. Po prostu był... i być przestał.
Pamiętam też moje poirytowanie, gdy śmierć Jacka Kuronia celebrowano w publicznej telewizji, niczym próbę generalną przed nieuniknioną śmiercią Jana Pawła II. To była moim zdaniem głęboka przesada, bo nie widziałem powodu, by tak honorować człowieka będącego jednym z architektów porozumienia z komuszą bandą.
Z kolei śmierć Jaruzelskiego obeszła mnie o tyle, że przy tej okazji obecnemu układowi spadły maski odsłaniając oblicza tych, którzy kiedyś stali tam, gdzie stało ZOMO. Napisałem zresztą o tym notkę.
Z podobną obojętnością, jeśli sam dożyję tej chwili, odniosę się do śmierci Michnika, Komorowskiego czy Niesiołowskiego lub Millera.
I tyleż samo obchodzi mnie odejście Władysława Bartoszewskiego.
Ale, prezentując taką postawę, muszę się zrzec i tu jest meritum tego tekstu, wymagania by mojego prezydenta Lech Kaczyńskiego powszechnie szanowano, tak jak ja go szanuję, by szanowano Szczygłę, Wassermana, Stasiaka. By szanowano Jarosława Kaczyńskiego i PiS w całości po tamtej stronie barykady.
Bo pomijając już to, że tamta strona rezygnuje z szacunku dla swoich w imię własnych, partyjnych interesów, zdajmy sobie sprawę, że pogardzają nami tak samo, jak my nimi. Że dla nich Lech Kaczyński jest tak samo godny uwagi, jak dla nas Gieremek.
Bo mają inne cele, inne interesy, inny stosunek do Polski. Ich racje dotyczą zupełnie czegoś innego, niż nasze i nie miejsce teraz na ich roztrząsanie i analizy.
Po prostu, przestańmy się oburzać, mieć pretensje i obrażać się na to, że mamy do czynienia z czymś, co istnieć nie powinno. Ja chcę Polski, oni jakiegoś terytorium określonego nazwą geograficzną, nieco już znaną w Europie. Trzeba się z tym pogodzić i uznać, że jesteśmy sobie obcy. Mentalnie, kulturowo, obyczajowo i nawet język zaczyna nas już separować, bo wymyślają sobie inny, próbując nam go narzucić.
Dosyć więc bajek o pojednaniu, dosyć o zgodzie.
Albo my albo oni.
To jest wojna. Prawdziwa.
A na wojnie, szacunku dla przeciwników nie ma. To się skończyło. Dla nas W 1920-stym roku
Inne tematy w dziale Polityka