aleksander newski aleksander newski
692
BLOG

De lingua latina edocenda. O potrzebie nauczania łaciny

aleksander newski aleksander newski Polityka Obserwuj notkę 9

Słysząc o krakowskim proteście dotyczącym rugowania historii ze szkół zastanawiam się na czym polega niespójność  dzisiejszej prawicy i środowisk konserwatywnych. W ogóle w Europie, ale w Polsce w szczególności. Jest to zwykle konserwatyzm przyszywany, osób pełnych zapału i dobrych intencji, ale nie mających głębszego pojęcia na czym właściwie miałaby polegać prawicowość. I mam wrażenie, że wcale nie cierpimy na deficyt ludzi, którzy się z nią utożsamiają, ale na ich nadmiar. Nawyk traktowania wszystkiego powierzchownie, tudzież panujący dziś chaos pojęciowy sprawiają, że coraz częściej zawartość nie ma nic wspólnego z pięknymi hasłami na opakowaniu, pod jakimi  się ją nam sprzedaje. Konsekwencje tego są różne. Ot, choćby takie, że opinię katolicką w Polsce reprezentuje w szerokim odczuciu partia, którą jedni określają jako ultrakonserwatywną, a inni jako socjalistyczną. Albo, że o prawicowości decydują poglądy ekonomiczne czy sprzeciw wobec absurdów postępactwa, kiedy w grę wchodzi tu tylko zdrowy rozsądek. Podczas gdy ja, gdybym miał określić co naprawdę określa prawicowość, na pierwszym miejscu bez wahania wymieniłbym przywiązanie do cywilizacji łacińskiej i myślenie ukształtowane w kategoriach kultury klasycznej.  

Pośród wielu analiz, jakie poświęcono problemowi człowieka współczesnego, tylko nieliczne trafiają w sedno i stawiają właściwą diagnozę. Tak na przykład Gomez Davila podniósł tezę, że wszystkie dewiacje w dziedzinie polityki mają swoje żródło w wypaczeniach teologii; niestety, przenikliwość kolumbijskiego myśliciela do dziś pozostaje skarbem niedocenionym. Zawiera jednak trop, za którym trzeba się puścić, aby umieć odróżniać rzeczy ważne od nieistotnych, nie brać za przyczynę skutku i nie bić się o błahostki z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy.


Wyznaję pogląd, że zjawiska naprawdę symptomatyczne dla naszego życia prawie nigdy nie są tymi z otoczki medialnej lub pierwszych stron gazet, ale niepoznane u współczesnych czekają na cierpliwe analizy przyszłych badaczy. Dlatego, kiedy przeczytałem, że międzynarodowe gremium botaników na swojej dorocznej konferencji postanowiło, w ślad za zoologami, iż odtąd nie będzie wymogu przydzielania nowoodkrytym gatunkom łacińskich nazw i opisów, ponieważ coraz wiecej uczonych(?) ma problemy z ich rozumieniem, uznałem to za kolejny smutny objaw zapaści, w jakiej pogrąża się nasza cywilizacja w każdej możliwej dziedzinie.

Oczywiście to, że roślinka czy chrząszcz o których istnieniu nie będzie wiedział nikt poza wąskim gronem odkrywców otrzyma jakąś straszną chińską czy angielską nazwę nie obejdzie większości z nas. Ma natomiast ogromne znaczenie trend do rozmywania pojęć, intelektualnej nieścisłości, której, chcąc nie chcąc, jesteśmy nieustannie poddawani.
Biorę do ręki przedwojenne kompendium historii i jego współczesny odpowiednik. W tym pierwszym dzieje Grecji i Rzymu to systematyczny wykład postaci i dat na kilkudziesięciu stronach. W ostatnim wszystko to zmieszczono w kilku rozdzialikach, a i tak więcej w nich ilustracji niż tekstu. Dostosowane do poziomu dzisiejszej młodzieży, a może komuś jedynie zależy na tym by taki poziom kształtować? Próżno szukać tu historii Alcybiadesa albo Kimona, dziejów Tarkwiniuszy bądż systematycznego opisu podbojów Cezara. W szkołach lektury, powstające z zamysłem dydaktycznym, zastąpiono czytaniem powieści, pisanych jako intelektualna rozrywka dla ludzi  z już ukształtowanym spojrzeniem na rzeczywistość. O tym, że dylematy tego rodzaju stanowią dziś zupełną abstrakcję niech świadczy przykład nominalnie konserwatywnego ministra edukacji sprzed kilku lat, dla którego problem sprowadzał się do wyboru pomiędzy Gombrowiczem a Sienkiewiczem. Cokolwiek zabawne, jesli weżmie się pod uwagę, że czytanie któregokolwiek z nich bez zdolności sięgania po te same asocjacje jest raczej bezowocne.

Et tu Brute - miał zawołać ostatnim wysiłkiem Cezar do swojego faworyta w pamiętne Idy Marcowe, padając pod posągiem Pompejusza. Nie będę więc i ja dokładał batów ludziom, którzy przez pewien czas robili w naszym kraju za obronców łacińskiej cywilizacji. Nie brak było im dobrych intencji, trochę bardziej wyobrażni, ale nie różnili się w tym wiele od innych europejskich trybunów prawicy, którzy nawet w swoim myśleniu nie potrafią już wyjść poza schematy narzucone im przez porewolucyjną pieriekowkę. Możnaby to zbyć tym samym milczeniem, na jakie skazano pokolenia prawdziwych "ojców założycieli" naszej Europy, nie tych malowanych, których fałszywie udrapowane posągi ustawiono w ciągu jednej nocy na forum brukselskim, i nie tej Europy, która miała się narodzić nagle pół wieku temu, w sposób nie mniej zagadkowy co zmarły niedawno koreański tyran, ale tych prawdziwych - patres patriae i patres familiae, od których jeszcze parę wieków temu za punkt honoru brały sobie wywodzić pochodzenie najznamienitsze rody. Jeszcze na niedługo przed owymi szemranymi narodzinami fałszywej Europy patres brzmieli głośno i wyrażnie w każdej szkole, uczelni, sądzie, kościele. Zupełnie, jak gdyby wiatr wcale nie rozsypywał ich prochów od niepamiętnych stuleci.
 


Tak, drodzy państwo, u fundamentów kryzysu naszej epoki leży nie tylko XIII-to wieczny sukces awerroizmu, ale sam trup Cezara. I fakt, że trup ten jest dziś jeszcze bardziej martwy niż kiedykolwiek bądż przedtem ( purystów językowych zapewniam, że użyłem wyrażenia martwy trup zupełnie świadomie). Jeżeli w tym momencie czytelnik dochodzi do wniosku, że autor najwyrażniej bredzi, proszę jeszcze o chwilę cierpliwości i nie przerywanie lektury.

Zgodzimy się chyba, że chcąc stworzyć nowego człowieka, należy pierw całkowicie zmienić jego mentalność, obalając dawne struktury myślenia. Gdybyśmy przyjęli, że istnieje coś takiego jak "duch czasów" ( chociaż to nieprawda, a zresztą poważni ludzie nie przyznają się do wiary w duchy), łatwo byłoby nam dowieść, że wbrew pozorom jest to proces wtórny, wcale nie wynik jakiejś dziejowej konieczności, ale u swych początków zawsze wątły nurt, któremu z jednej strony ktoś nadaje kijem upragniony kierunek. Uważny czytelnik Platona wie, że Sokrates nagabywał swoich rozmówców szukając u nich definicji pojęć, którymi posługiwali się na co dzień. Była to epoka cokolwiek podobna do naszej: roiło się od sofistów. Zarówno wtedy, jak i dzisiaj demagodzy uderzali w język, przetrącali kręgosłup pojęć. A kiedy 3/4 ludności rozumie pod danym słowem coś zupełnie innego niż znaczenie jakie wykuła w nim myśl zachodnia, w jaki sposób przekazać im tradycję, kulturę, filozofię, jednym słowem wszystko to co składa się na tożsamość Europejczyka, a tym samym wszystkich ludzi cywilizacji Zachodu, skoro wymaga to ciągłości języka? Możnaby dziś przepisać cały słownik i wtedy z przerażeniem ujrzelibyśmy ogrom spustoszenia, jakiego udało się dokonać w przeciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat uczniom Mazziniego.

W tym kontekście lament nad ograniczaniem nauki historii w obecnym kształcie wydaje mi się nieco chybiony. Jest ona bowiem żle nauczana od co najmniej sześciu dekad. W przeciwieństwie do nauk ścisłych, historię - pozbywając się właściwej metodyki - bardzo łatwo sfalsyfikować bądż wtłoczyć w ideologię. Nie tylko tę współczesną. Wykształcenie nieraz potrafi wyrządzić znacznie większe szkody niż jego brak.


Jeszcze na początku XX stulecia, bez różnicy czy w szkołach laickich czy katolickich, w Indochinach na Syberii czy w Nowofunlandii, edukacja przebiegała tym samym torem, w oparciu o mniej więcej te same teksty, pisane w tym samym języku. Trzynastoletni Rimbaud nie miał żadnego problemu z układaniem swoich pierwszych wierszy w doskonałej łacinie, Sienkiewicz z równą swobodą, z jaką czytał Tacyta wygłaszał przemówienie do Komitetu Noblowskiego. Katylina w takim samym stopniu nadużywał cierpliwości rzymskiego oratora i ucznia warszawskiego gimnazjum, Idy marcowe z opisu Plutarcha czy Swetoniusza wydawały się czymś żywym i namacalnym zarówno Szekspirowi jak przyszłym autorom komiksu o Asteriksie. Być może dlatego różnego rodzaju szowinizmy, z którymi dzisiaj tak bardzo chcą walczyć rozmaite eszelony postępu i demokracji, były zjawiskiem marginalnym. Istniał pewien uniwersalizm - uniwersalizm nie tylko narodów, ale i epok, bez którego najbardziej nawet nowoczesnymi metodami nauczana historia pozostanie czymś martwym, a transcendentne elementy naszej kultury będą się wydawały równie obce co zwyczaje Sumerów. Trzeba było rozbić tę prawdziwą, przez wieki budowaną i pielęgnowaną wspólnotę, aby móc zastąpić ją nową i sztuczną. Dlatego każda zboczona ideologia zaczynała swoje panowanie od usuwania łaciny.

Nauka łaciny od najmłodszych lat była zarazem szkołą logicznego myślenia. Rzadko który język potrafi tak klarownie przekazywać pojęcia. Szyk zdań umie być warsztatem stylu i gdyby języki mogły pretendować do tytułu dzieł sztuki, łacina zajęłaby pośród nich pierwsze miejsce. Wreszcie bez znajomości łaciny ubożeje znajomość własnego języka, co dziś wyrażnie widać na polu składni, np. w coraz rzadszym stosowaniu w języku polskim plusquamperfectum.
Nawet patrząc tylko koniunkturalnie - łacina okazuje się czymś bardzo praktycznym. Wystarczy parę lekcji włoskiego, trochę więcej zachodu przy hiszpańskim, aby opanować oba te języki w stopniu komunikatywnym. Świetne efekty daje równoległa nauka łaciny i francuskiego. Nawet znając tylko podstawy klasycznej greki, łatwo poruszać się w dzisiejszej Grecji w życiu codziennym. Znajomość klasycznych języków jest kluczem do prawdziwej "europeitas", ponieważ pozwala ogarnąć w równym stopniu rozterki bohaterów Homera i Wergiliusza co życie ich potomków 120 - 80 pokoleń póżniej.

Niestety wielu dzisiejszych - że pozwolę ich sobie tak nazwać - słomianych konserwatystów, sam konserwatyzm utożsamia z postawą przyjmowaną wobec aktualnych problemów, nie dostrzega natomiast głębi idei, które się z nim wiążą, kanałów i kanalików którymi toczą swój bieg pomiędzy meandrami głównego nurtu zdarzeń.

Przykre jest to, że kiedy "pani ministra" od edukacji ogłosiła, że łacina od 2015 roku ma zniknąć z matury (n.b.razem z filozofią!) nikt nie tylko nie był skłonny do radykalnych form protestu, ale większość mediów, które pozują na konserwatywne, zjawisko to, mówiąc kolokwialnie, olała.
Sam pomysł wziął się z rekomendacji "Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich" (a ta, jest nawet i coś takiego). Swoją drogą fakt, że większość tego towarzystwa to nieuki i tumany ( podobnie jak duchowni Kościoła nie znający jego jezyka) jest dowodem na słuszność mojej tezy - do jakiej degrengolady, nie tylko intelektualnej, wiedzie systematyczna erozja kultury. Tym sposobem Polska staje się kolejnym ewenementem w Europie, bo w większości krajów łacina pozostaje normalnym przedmiotem. Cóż, jednak nasze rodzime stalinięta, których wśród "Rektorów Akademickich Szkół Polskich" na pewno nie brakuje mają własne zdanie (nie ujmując niczego uczciwym ludziom, wiadomo że w środowisku akademickim jest jeszcze wielu z poprzedniego nadania). Gdyby Gramsci żył, miałby zapewne wielu przyjaciół w Polsce, a może nawet zamieszkałby tu na stałe.

W przeszłości pewne środowiska widziały w Polsce "łacińską drzazgę" w czystym organiżmie Słowiańszczyzny. Wykorzenianie naszego kraju z jego rzymskiego dziedzictwa, które po ostatniej wojnie nabrało tempa, nie jest nową ideą.

Czy jednak pod rządami "prawicy" wiele zmieniłoby się w tej dziedzinie? Wątpię, zwłaszcza pamiętając, że jako swoim sukcesem na polu edukacji poprzedni rząd chwalił się zwiększeniem w szkołach liczby godzin języka... angielskiego.

Nikt mnie nie przekona do uważania za wykształconego kogoś kto nie zna łaciny. Podobnie jak podejrzanie dla mnie brzmią rekomendacje różnego typu "specjalistów" w wąskiej dziedzinie, którym wszystko poza tym jest obce. Z pozoru to bardzo życiowe i praktyczne i czemu nie przyklasnąć takiej reformie edukacji, która sprawi, że będziemy mieli mnóstwo fachowców z wiedzą ograniczoną tylko do ich własnego zawodu. Przecież jest dziś na pęczki takich policjantów, księży, lekarzy, prawników... Oj, no właśnie!
Gdyby ktoś jeszcze pytał: po co architektowi filozofia? niech wybierze się w celu edukacyjnym na wielkomiejskie osiedle, projektowane przez ludzi, którzy nie zetknęli się z nią w szkole ani na studiach. Dlatego nie powinniśmy zapominać, że głównym problemem nie są rosnące podatki, brak autostrad, agonia systemów emerytalnych, skorumpowane sądy czy padająca służba zdrowia. Są to bowiem pochodne kryzysu, który rozkłada rodzinę, kulturę, religję. Środkiem zaradczym, dotąd niezastosowanym, pozostaje odbudowa edukacji humanistycznej, na tym bowiem polu używały sobie wszystkie ideologie. Powrót do nauczania historii przez lekturę żródeł, a nie narzucających własne interpretacje podręczników, filozofii greckiej, języków klasycznych. Poznając dobrze historię starożytną rozumiemy procesy zachodzące we wszystkich epokach, potrafimy demaskować fałsze wczorajsze i dzisiejsze "prawdy". Bez tego nauka historii może co najwyżej przypominać lekturę prasy przez analfabetę. Tylko bowiem przez bezpośrednie obcowanie z prawdą nauczymy się nie korzystać z porad sofistów, zaklinaczy rzeczywistości i jej interpretatorów, których tylu namnożyło się w życiu publicznym i wciąż trafia do nas w nowych opakowaniach. Wydaje się, że za tym powinna iść także likwidacja publicznej oświaty w jej obecnym kształcie, reforma szkolnictwa wyższego - powrót do kilku uniwersytetów na cały kraj i bardzo ograniczonej liczby szkół wyższych innego typu.



Mówiąc o języku ma się zaraz świadomość, że mówi się nie tylko o mentalności czy sposobie rozumienia świata, ale i o kulturze, a nawet humaniżmie w ogóle, dla którego glossa stanowi niezastępowalny zwornik. Gdyby szło tylko o piękno mowy, albo jej pojemność łacina nie miałaby dla nas wybitniejszego znaczenia niż, powiedzmy perski czy mandaryński. Ale to właśnie łacina jest kluczem do zrozumienia naszej cywilizacji, przeszłości i terażniejszości. Niepiśmienny chłop toskański z dziewiętnastego stulecia, który przywykł recytować swojej rodzinie z pamięci ustępy Dantego, albo prosty robotnik, umiejący stałe części mszy byli jej bardziej świadomi od współczesnego profesora - ignoranta. Nie odebrano im jeszcze tego nie znającego przepaści epok sensus communis. Pochodną chaosu językowego jest zamieszanie w kulturze. Cały proces jest zupełnie integralny: aby zniekształcić obyczaje uderza się w kulturę, aby obalić kulturę trzeba zniszczyć język. Ofensywa odbywa się tu na całej lini. Jeżeli jednak chce się zachować tradycję pierw trzeba ocalić język. Bez zrozumienia tego, postulat opierania edukacji o dzieła Cycerona albo używania łaciny w liturgii może wydawać się niejasny.

Podkreślając więc  konieczność nauczania łaciny mam tu na myśli całą edukację humanistyczną ( pojęcie, które niegdyś brzmiało tak dostojnie, a które dziś ośmieszono). Filozofię, historię, kształcenie muzyczne, które bez wiedzy klasycznej nie pozwalają ze sobą obcować bezpośrednio, ale skazane są na tłumaczy. A jak mówi mądre włoskie przysłowie - traduttore traditore. Nie gódzmy się więc na zdradziecką edukację, która wszystko fałszuje i okraja pod z góry zatwierdzoną tezę. Dość już tłumaczy i interpretatorów, którzy chcieliby nam wyjaśniać świat od kołyski według jednego, poprawnego schematu. Dość już upupiania nauki i kierowania jej do grzecznych dziewczynek, które zawsze zadają właściwe pytania. Prawdziwa edukacja ma więcej wspólnego z wyrywaniem kartek z podręczników jak w "Stowarzyszeniu umarłych poetów". Podręczniki to w ogóle najpodlejszy gatunek tłumaczy i powinno im się ufać jak najmniej. Są z konieczności posłuszne każdej aktualnej władzy, podczas gdy Cycerona, Dantego czy Kochanowskiego sfałszować się nie da.



Jeżeli w upatrywaniu przyczyn rozkładu naszej kultury zwrócimy się znów w tym samym kierunku co filozof z Bogoty, to niemała, a być może decydująca jest w tym wszystkim rola Kościoła.
Jest to o tyle kuriozalne, że żadnego z ostatnich papieży nie możnaby uznać za wroga łaciny. Jeszcze Pius XII wygłaszał w tym języku wielkanocne homilie, Jan XXIII poświęcił mu konstytucję apostolską "De latinitatis studio provehendo" (Veterum Sapientia), Paweł VI wydał na ten temat specjalne motu proprio (Studia latinitatis) i utworzył instytut (Academicum Latinitatis Institutum),Jan Paweł II nieraz podkreślał swoje przywiązanie do tego języka, podobnie Benedykt XVI.

Dietrich von Hildebrand tak pisał na marginesie swoich rozważań na temat istoty wykształcenia w "Spustoszonej winnicy":


"...Łacina charakteryzuje się wielkim pięknem i szlachetnością duchową szczególnego rodzaju. Dotyczy to także łaciny średniowiecznej, w której powstały dzieła o najwyższym kunszcie poetyckim i religijnej głębi. Pomyślmy tylko o Dies Irae, które przypisuje się Tomaszowi Celano, o Stabat Mater Jacopone da Todiego, o wspaniałych hymnach Tomasza z Akwinu, o sekwencjach Wenancjusza Fortunata i wielu innych. Rola, jaką odgrywała łacina w dziejach, a zwłaszcza  w liturgii, jej uniwersalność, nadają uczeniu się tego języka szczególną rangę."(1)

Nieprzypadkowo wielu świętych, jak Stanisław Kostka, chętnie modliło się prywatnie po łacinie, zauważając że ten uświęcony język jest nie tylko najbardziej stosowny do dysput na wzniosłe tematy, ale i do najprostszej rozmowy z Bogiem. Tego trzymano się przez ostatnie dwadzieścia wieków.  

Najbardziej drastycznym przykładem nowego kulturkampfu jest programowy wulgaryzm i prymitywizm, wprowadzany niemal z tym samym zaślepieniem we wszystkich katolickich parafiach na całym świecie. Oczywiście lingua angelica była jego pierwszą ofiarą. Arystokratyzm ducha, przez wieki udzielający się darmo wielkim i prostaczkom zastąpiły kicz i tandeta ze snu nowobogackiego chłopa.

Być może ostentacyjna niemal proletaryzacja Kościoła wynika po części z tego (strzeżmy się jednak niebezpiecznych uproszczeń ) że dzisiejsza hierarchia jest zdominowana przez ludzi z marginalizowanych dotąd środowisk, którzy wstępowali w jego szeregi bardziej z myślą o własnej karierze niż o dobru całej społeczności. Może w ten sposób próbują odreagować niedostatki cywilizacyjne. Awersja niektórych dostojników, nie tylko w Polsce, do wyższej kultury, piękna muzyki, architektury jest nieraz dobrze widoczna, a przez to nawet karykaturalna. Możnaby nawet użyć języka pewnej gazety i stwierdzić, że wielu z nich odczuwa niemal "zoologiczną nienawiść" do łaciny. Jest w tym jakaś patologia. Nie są to przy tym zawsze osoby o złej woli, nieraz gorliwi katolicy. W ten sposób jednak czynnik zwyczajnie ludzki - małostkowość i ciasnota umysłu, czasem ducha, staje się instrumentem wykorzystywanym w uprzednio szeroko zakrojonym planie nieprzyjaciół. Tymczasem przywołany już papież Pacelli wyrażnie stwierdził na krótko przed śmiercią, że rezygnacja z łaciny oznaczałaby dla Koscioła powrót do katakumb.


W pewnej mierze, świat antyczny żyje jeszcze obok naszego, nurt każdej z epok zdaje się wpływać do tej samej rzeki. I tak, na przykład, sympatycznym gestem pamięci o Cezarze jest to, że zawsze w okolicach Id marcowych u jego pomnika na Via dei Fori Rzymianie składają kwiaty. W mieście "mówiących" posągów to nic nadzwyczajnego. Ale i poza Rzymem historia zwykła przemawiać tym samym, zrozumiałym dla wielu językiem. Jeszcze do niedawna Pamiętniki o wojnie galijskiej były podstawową lekturą w naszej części świata i mimowolnym hołdem składanym geniuszowi starej Romy. Dziś ten świat staje się coraz bardziej nieczytelny, a może niedługo nawet imię boskiego Juliusza stanie się martwe, nic nie mówiące statystycznemu konsumentowi fast-foodowego systemu edukacji.

Oczywiście jest wiele zjawisk pozytywnych. Dzięki internetowi, który pojawił się w najwłaściwszym ku temu momencie, język Liwiusza przeżywa swój mały renesans. Literatura łacińska jest za darmo i na wyciągnięcie ręki, powstają blogi po łacinie, nagrania wykładów i książek, portale internetowe, strony z aktualnymi informacjami, stacje radiowe nadające wiadomości w mowie Cezara. Nie wspominając już o nieskończonych zbiorach muzyki świeckiej i sakralnej, w której piękno łaciny ujawnia się najpyszniej.

Być może w końcu zamiast całego tego chłamu, jaki się nam dziś oferuje, pojawią się znów na półkach
wartościowe książki. Kiedyś w dużej księgarni na rzymskim dworcu Termini widziałem właśnie taką półkę z nowymi wydaniami łacińskich pisarzy w oryginale i z włoskim tłumaczeniem. Wszystko w taniej, papierowej serii, w formacie "livre de poche", który można ze sobą zabrać na przykład wsiadając do pociagu. Myślę, że byłby to dobry sposób na popularyzowanie antycznej literatury także w Polsce.

Konkluzja jest krótka: albo powrót do normalnego, klasycznego kształcenia, albo faktycznie większość przedmiotów zastąpić nauką tańca i gotowania. Półśrodki nie prowadzą do żadnego celu.
Cóż, zapewne i tak wszystko zostanie po staremu, a mój głos jest tylko wołaniem na puszczy, ale ja z przekonaniem powtarzam za Cyceronem: non tam praeclarum est scire latine, quam turpe nescire.
Scripsi.



(1) Dietrich von Hildebrand, Spustoszona winnica. Tłum. Tomasz G.Pszczółkowski, wyd.Fronda 2000

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka