Zebe Zebe
1546
BLOG

Dlaczego Polacy nienawidzą Czechów

Zebe Zebe Polityka Obserwuj notkę 25

 

Dzisiaj, a w zasadzie już wczoraj, bo zegar prawie  dobija do północy,  Coryllus napisał bardzo dobry tekst traktujący o czeskiej  historii  w aspekcie  naszych wyobrażeń o tym, kim są ci nasi południowi sąsiedzi. Jak to bywa, zdania są podzielone. Tym niemniej chciałbym za ten tekst Coryllusowi podziękować, gdyż „zwolnił” mnie niejako z całej tej historycznej otoczki, o której i tak nie miałem zamiaru pisać, bo po prostu nie jestem aż tak „dobry w te klocki”.
 
 Tytuł tej notki nie jest w żadnym stopniu uprawniony, ale zdecydowałem się na właśnie taki – filuternie kontrastujący z tytułem notki Coryllusa.
Bardzo długo przymierzałem się do napisania tego tekstu. Powodów mojego ociągania się było kilka. Pierwszym i w zasadzie najważniejszym było to, że ja nie chcę pisać o Czechach źle. Drugim istotnym powodem było zaś to, że nie chciałem, by ten tekst odnosił się do historii dalszej lub bliższej. Chciałem potraktować Czechów tak, jak ja ich widzę bez prób szufladkowania , czy też obalania lub potwierdzania mitów, które w polskiej przestrzeni publicznej   funkcjonują od lat.
Jednym z takich przykładów jest „czeski film”, w którym to nie wiadomo o co chodzi. Osobiście lubię czeskie filmy i czeską literaturę.
 
Gdy o tym myślę,  zawsze w pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl Hrabal i jego opowiadania. Dlaczego akurat Hrabal – tego nie wiem i zapewne już się nie dowiem. Tak po prostu mam.
Tak do końca nie da się jednak uciec od historii, bo już zagnieździły mi się w głowie „Pociągi pod specjalnym nadzorem” – książka z polskiego punktu widzenia po prostu „głupia”. Doceniona jednak w świecie chociażby Oskarem za ekranizację tego opowiadania.
Zaraz potem zaprząta mój umysł Josef František , bohaterski Czech z Moraw, który został prawie, że Polakiem – a może nie „prawie że”, a na pewno ?
 
Czech o cechach jakże polskich w postaci niespotykanej brawury i odwagi, a z drugiej strony – taki chytry czeski „Rumcajs”. As przestworzy w polskim dywizjonie 303, który zginął w wypadku lotniczym, zestrzeliwując w ciągu niespełna  miesiąca 17 niemieckich samolotów, łamiąc przy tym rozkazy i polecenia – to też jakże polskie, nieprawdaż ?
A przecież długo przed tym byli Czesi co to złoto carskie przejęli i przez parę miesięcy rozdawali karty w kraju syberyjskim. Gwoli ścisłości złota nie doszukano się do dnia dzisiejszego, podobnie jak bursztynowej komnaty, której znaczenie jest nieporównywalnie mniejsze, by nie napisać, że marginalne.
Czesi zaistnieli w mojej głowie tak naprawdę w roku 1968, kiedy to patrzyłem na  kolumny pojazdów z żołnierzami, przejeżdżające późnym wieczorem 20 sierpnia .  Spałem w domu Babci, bo Dziadek pracował na nocnej zmianie, a w całym regionie panowała istna panika związana z mordami Zdzisława Marchwickiego, wampira z Sosnowca.
 
Nazajutrz, my dzieci  – były wakacje – wyśledziliśmy żołdaków przed barem „ Na Upadzie”.
Stały dwa rosyjskie samochody, co dla nas było jakąś tam egzotyką. Nigdy nie widzieliśmy „ruskiego żołnierza”, bo w okolicach Rybnika nie było żadnych baz wojskowych. Ci byli sympatyczni, bo sprzedawali wszystko co mieli za zwykły kufel piwa. Zdziwiło mnie, że oni nawet targowali się z  nami dzieciakami, no bo jak można było pozbyć się „automatycznej” golarki na nakręcaną sprężynę za równowartość trzech piw ?
Oni po prostu nie mieli zielonego pojęcia gdzie są, co ile kosztuje i czym jest ten ich cały komunizm. To były takie „małpki” do oswojenia nawet przez dzieci.
Problem polegał jednak na tym, że oni na serio  mogli zrobić krzywdę…
To przecież była „armia bez rozumu”. Taki rottweiler, który może dać się głaskać, ale na rozkaz rozwali łeb bez zastanowienia.
 
 
Most graniczy na Olzie – 1979
Wracamy z Czechosłowacji. Kolejka pieszych wydaje się nie mieć końca. Samochodów też sporo. W większości „maluchy”. Tak po jednej, jak i drugiej stronie w kolejkach do odprawy celnej wyłącznie Polacy. Czesi to rażący margines na tym przejściu.
Czescy celnicy w akcji. Na bok idą odkładane piwa, garderoba, żywność. Ktoś nie wytrzymuje nerwowo i wyrzuca zakwestionowane pięć bananów do Olzy. Czech wypisuje skwapliwie mandat. Trzyosobowa rodzina opycha się kiełbasą popijając coca-colą. Wiedzą, że nie dowiozą tego do Polski. Polscy celnicy już tylko patrzą ze smutkiem i żałością w oczach, przepuszczając nas do kraju.
 
Pociąg Warszawa –Budapeszt – 1979. Granica czeska.
Celnicy rewidują wszystko co mamy. Torby, portfele. Jeden z nich wertuje kryminał Gabrysi kartka po kartce. Ostatecznie otwiera książkę garbem do góry trzymając za okładki. Wyleciało 300 forintów. Postanawia nie zabierać, chociaż to pieniądze „pozalimitowe”. Widocznie szukał czegoś innego.
 
Ostrava – 1984
Krążymy „maluchem” po peryferiach miasta wyganiani przez milicjantów za każdą próbą dojazdu w okolice centrum . Nie pozwalają wjechać na jakikolwiek parking. W końcu parkujemy przed jakimś blokiem. Wchodzimy do sklepów samoobsługowych nie odzywając się do personelu, nauczeni doświadczeniem w postaci odmowy sprzedania towaru przez ekspedientkę.  Kupujemy ciuszki dla dziecka i owoce. Dla zmyłki pięć piw więcej niż można. Ciuszkami owijamy się w pasie, przykrywając swetrami. Na granicy i tak będzie loteria. Co prawda pieczątki do dowodu nie wbiją za znikomą ilość, ale mogą zabrać.
Wracamy jakimiś bocznymi uliczkami „na orientację”, bo nie dają wjechać na główne drogi. W okolicach stadionu Banika się pogubiłem i postanowiłem wrócić w kierunku centrum. Uliczka była wąska i spadzista. Na raz wjeżdżamy na rozległy plac. Po lewej, przed jakimś okazałym gmachem trybuna honorowa pełna oficjeli. Po prawej zaś tłum ustawiony w szeregach. Nie ma wyjścia – wjeżdżamy w szpaler niejako. Widzę zdumienie na twarzach zgromadzonych ludzi, a także milicjantów, którzy najwyraźniej nie wiedzą co robić. W nagłym odruchu wyciągamy ręce przez otwarte okna i pozdrawiamy całe to towarzystwo. Wyjeżdżamy z placu i stajemy przed blokadą milicyjną. Przepuszczają nas na główną drogę z Havirzova do Chałupek. Dojeżdżamy do granicy bez przeszkód. Kontrolują co drugi samochód patrząc wszystkim w oczy. Udało się. Niczego nie oglądali.
 
Pilzno – 1991
Mają te drogi oznaczone fatalnie. Małe tablice informacyjne z odrapaną farbą. Autostrady w budowie. Co rusz objazd w większym mieście. Jest druga w nocy, a ja pogubiłem się na rogatkach Pilzna. Po przeciwnej stronie ulicy idzie człowiek. Wysiadam z samochodu i idę w jego kierunku. On przechodzi na drugą stronę ulicy i oddala się ode mnie. Przyspieszam. On też. Próbuję podbiec, a on ucieka. Wołam za nim. Niknie gdzieś w bocznej uliczce.
Wreszcie gdzieś jakiś kierunkowskaz w kierunku niemieckiej granicy. Jedziemy jakimiś wąskimi drogami mijając co rusz jakieś oświetlone fioletowymi i różowymi światłami burdele w dwujęzycznych napisach. Jadę ostrożnie, bo raz o mało w jakiejś mieścinie nie wylądowały mi trzy „Iwonki” jednocześnie na masce.
Do granicy 5 km. Dojeżdżamy do małej stacji benzynowej, a tam autochtoni tańczą jakąś polkę . W chwili wolnej właściciel nalewa mi do pełna, życząc szczęśliwej drogi, zapraszając gdy będziemy wracali.
Jesteśmy na granicy. Cicho jak makiem zasiał. Tylko ten smród kiszonki na polach. No tak – patrzę na mapę – zboczyliśmy o prawie 100 km i jesteśmy jedną nogą na Bayerach.
 
Ostrava – 1995
Miła pani w sklepie herbacianym poleca mi wyjątkowe herbaty. Na pożegnanie kiwa - z uśmiechem na twarzy - ręką.
Jest sympatycznie w przytulnej restauracyjce. Kelnerka proponuje wykwintny obiad za śmieszne pieniądze – starając się mówić po polsku. W aptece wykupujemy leki za równie śmieszne pieniądze. W sklepach robimy zakupy bardziej z ciekawości niż z potrzeby. W piwiarni gwarno jak zawsze. Czujemy się jak w domu. Nawet sobie gaworzymy co nieco z tubylcami.
 
Ostrava – 2005
Jest normalniej niż u nas. Nikt nie zwraca uwagi na Polaków. Oni nawet nie zazdroszczą nam naszych samochodów. Jeżdżą dalej zdezelowanymi „skodówkami”. Sklepy w większości wyglądają tak, jak 30 lat temu. Granicę opanowali Wietnamczycy, Cyganie i jacyś przybysze ze Wschodu. Jednym słowem normalnie.
 
Ostrava – 2012
Drogo. Dla nas drogo. Mają nowe samochody. Drogi pobudowane. W sklepach jak zawsze – ciekawie. Tylko pilzner nie smakuje już tak samo. Nawet ten z kufla. Na upartego zapłacisz w złotych polskich.
 
Rybnik – 2012
Czesi przyjeżdżają na targ. Głównie na targ. W niektórych sklepach napisy po polsku i czesku. Ceny przeliczone na CSK.
(…)
Oczywiście to tylko wybrane fragmenty . Można by napisać dużo więcej.
Osobiście lubię Czechów. Dla mnie są o wiele zabawniejsi i przewidywalni niż Polacy.
A to już dużo.
Wiem też, że nie mają takich kompleksów jak my. Wiem, że nas co najwyżej tolerują i w głębi duszy uważają się za „lepszych”. Mają jednak do tego powody.
Z drugiej zaś strony – nie zaufałbym im nigdy.
Tak i tak – nie jest źle.
 
P.S.
Nie „trawię” Mariusza Szczygła ;)
Zebe
O mnie Zebe

Large Visitor Globe

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (25)

Inne tematy w dziale Polityka