Behe Behe
855
BLOG

Sen z podpisem czyli wspomnienie o Agnieszce Osieckiej

Behe Behe Rozmaitości Obserwuj notkę 2

      Trochę bałam się jej mamy, zresztą chyba nie tylko ja. Nieodmiennie w pikowanej podomce, otwierała drzwi z surową miną i bez słowa wpuszczała do środka. Miała swoich ulubieńców: tych zapraszała z serdecznym uśmiechem. Niestety ja do nich nie należałam. Nawet kiedy dzwoniłam, przerywała mi w pół słowa, oświadczając: "Nie ma jej, nie wiem, dokąd poszła i kiedy wróci". I odkładała słuchawkę. Onieśmielała mnie tak bardzo, że czasami słysząc w słuchawce jej głos, sama pierwsza przerywałam połączenie, żeby nie narażać się na przykrą odprawę. Tak zupełnie po szczeniacku, jak pętak, smarkula, którą pomimo wieku jeszcze byłam. Już nie nastolatka, jeszcze nie kobieta, tuż po dwudziestce, naiwna, nieśmiała, ogromnooka od dziecinnego zadziwienia światem.

      Pierwsza wizyta, rzut okiem na niewielki pokój w przedwojennej kamieniczce na warszawskiej Saskiej Kępie. Pierwsze wrażenie: typowy artystyczny nieład z odrobiną ekstrawagancji. Trochę zabytkowych mebli, na ścianach mnóstwo obrazów zaprzyjaźnionych artystów i dziwne lustro bez ramy, z przydymionymi brzegami jakby okopconymi świecą. Książki, książki, książki. W jednym regale zamiast książek za przesuwaną szybą leżały ubrania, jedne schludnie złożone, inne upchnięte byle jak. Moja natychmiastowa ocena - autokreacja - szybko została zweryfikowana. Z jakiegoś powodu tak jej było wygodniej, nie było w tym ani śladu epatowania własną oryginalnością. Na jednej z półek, koło stosiku bluzek, stała do połowy opróżniona butelka wódki. Niby nie na widoku, ale i nie do końca schowana. Kompromis między tym, co wypada, a lekceważeniem dla tego, co pomyślą inni. Nie było tajemnicą, że Agnieszka nie stroniła od alkoholu - a jednak nigdy nie widziałam jej pijanej. Na rauszu, miło podciętą - tak, ale nie pijaną w sztok. Niby dużo piła, ale jej butelka zawsze pozostawała tylko do połowy pusta. Nie o ilość tu jednak chodziło. Jak sama mówiła: "Alkoholik może pić tylko kropelkę wódki dziennie - nie ilość się liczy, ale o to, że bez tej kropelki nie można się obyć".

      Na łóżku - prostym tapczanie - leżało kilka wygodnych poduch, na których kiedyś będę lubiła się rozpierać, leniwie słuchając gawędzenia Agnieszki i jej niezliczonych gości. Wśród poduch - jedna ręcznie malowana przez Hannę Bakułę. Agnieszka jako kocica. Doskonałe skojarzenie. Agnieszka chadzała własnymi ścieżkami, była nieprzewidywalna, nieuchwytna, chimeryczna i niesłowna. Łasiła się, by chwilę później smagnąć pazurami albo po prostu odwrócić się i pójść sobie, Bóg wie, dokąd, i Bóg wie, na jak długo. Wracała z kilkoma nowymi bliznami i przez jakiś czas pozwalała się czcić. Łaknęła ciepła i czułości, a jeśli miałeś szczęście, hojnie obdarzała nimi i ciebie. Szczerze, żarliwie, choć z pełną łapczywości desperacją: patrz, jak potrafię kochać! Jako kobieta-kot przepadała za innymi kotami - tymi prawdziwymi. Wiedząc o tym, ktoś kiedyś przyniósł jej na imieniny prezent-niespodziankę - maleńkiego kociaka. Wynikła z tego wielka afera, bo matka Agnieszki, która najwyraźniej nie podzielała pasji córki, na widok zwierzaka wpadła w taką histerię, że straciła mowę i trzeba było wzywać lekarza. Na szczęście nic poważnego jej się nie stało, ale kociak został wymeldowany z domu.





     Nie cierpiała być kontrolowana, ale lubiła mieć kontrolę nad innymi. "Nie znoszę, kiedy ludzie mi znikają bez uprzedzenia. Niech sobie wyjeżdżają i na dziesięć lat, i niech się przez te dziesięć lat nie odzywają, ale najpierw muszę wiedzieć, dokąd pojechali". I na mnie się kiedyś zdenerwowała za zniknięcie. Nie z troski, nie z niepokoju, po prostu była zła, że nie wie, gdzie się podziałam. Gdybym uprzedziła: "Jadę na Alaskę, wracam koło siódmej wieczorem za dwadzieścia lat", odparłaby: "W porządku. Wpadnij, jak już wrócisz". Moje zniknięcie było krótkie. Zaledwie po dwóch tygodniach wróciłam z Paryża. Pierwsza podróż na Zachód, zachłyśnięcie się miastem, które wcześniej wydawało mi się przereklamowane jak wieża Eiffela. I zauroczenie, niemalże erotyczne. Wychlipałam u Agnieszki, wysmarkałam tę tęsknotę za miastem-kochankiem. Kocica na poduszce zalała się moimi łzami. Profanacja - smarkać na obraz. Potem stwierdziłam, że jestem wykończona i bardzo głodna. Poleciała do kuchni i przyniosła mi kotleta mielonego na zimno, który został z obiadu ugotowanego przez dochodzącą gosposię. Był pyszny i pokrzepił mnie nie tylko na ciele, ale i na duchu. Parę dni po kotletowo-paryskim dniu mruknęła mimochodem: "Piszę wiersz o tobie". Aż mnie zatkało. "Jak to? O czym?" - wyjąkałam, zupełnie oszołomiona. "Coś o Paryżach... samotnych wyspach... Oj nie wiem, już nie pytaj, dopiero zaczęłam, może w ogóle nie skończę". Skończyła. Wiersz znalazłam dopiero po latach, w tomiku wydanym po jej śmierci.

      Na staroświeckim biurku pod szkłem widniała mozaika z ogromnej liczby zdjęć: starych, wyblakłych i nowych, pewnie jeszcze pachnących automatem, który je wypluł. Nad tym blatem można by przesiedzieć parę dni, czytając obrazkową opowieść o Agnieszce. I sterta papierów, karteczek z zawiązkami wierszy, pocztówek, listów przeczytanych i nieotwartych. Wśród nich królowała stara maszyna do pisania - pamiątka po Marku Hłasce, ukochanym z czasów młodości. Może powinnam się czuć jak w świątyni poezji, muzeum żywej legendy, może powinnam mieć odruch, by przed wejściem do tego pokoju założyć ochraniacze na buty i pamiętać, żeby absolutnie nie dotykać eksponatów - a jednak zupełnie nie czułam nabożnej czci. Bo panowała tam zupełnie zwyczajna, swojska atmosfera. Sama Agnieszka wydawała mi się zwyczajna i swojska - może również dlatego, że była łudząco podobna do jednej z moich licznych cioć. Nie, nie miała w sobie ciocinego ciepełka, choć i nie emanowała chłodem. Była dziwnym połączeniem otwarcia na ludzi i dystansu wobec świata - zawsze wydawała mi się trochę nieobecna, nawet kiedy brylowała w towarzystwie albo po kolejnym kieliszku koniaku ze swadą powtarzała w kółko tę samą historię. W końcu stawało się to rozdzierająco nudne, ale jednej anegdotki słuchałam zawsze z takim samym rozbawieniem. "Moja znajoma ma sny w postaci obrazów z podpisem. Jeśli śni jej się, na ten przykład, krowa, to stoi ona nieruchomo na łące, a pod spodem widnieje napis: 'Krowa''" Dowcipy opowiadała z kamienną twarzą Bustera Keatona, co czyniło je jeszcze bardziej komicznymi. Na zdjęciu, które jej zrobiłam na białostockim bazarze, z taką właśnie miną pokerzysty prezentuje tombakową biżuterię, stojąc na tle ściany obwieszonej futrami z lisa.


 
     Lubiła kreować scenki, wcielać się w rozmaite postacie, obsadzać w rolach głównych siebie i osoby ze swojego otoczenia, wprowadzać dramatyzm tam, gdzie go brakowało. Raz zadzwoniła do mnie z prośbą: "Błagam, pojedź ze mną do Urzędu Skarbowego! Ja w urzędach panikuję, a ty jesteś taka opanowana". Nie wierzę, żeby moje towarzystwo było jej wtedy absolutnie niezbędne - tym bardziej że tak samo jak ona biurokracji bałam się jak diabeł święconej wody. Może jej się nudziło i z nudnej formalności próbowała zrobić sztukę dla dwóch aktorów? I zupełnie niechcący jej się udało. W gmaszysku żoliborskiego urzędu znalazłyśmy pokój, w którym miała złożyć zeznanie podatkowe. "Poczekaj na korytarzu, dobrze? Tylko nigdzie nie idź, bo jak stąd wyjdę, to sama nie trafię do wyjścia!" Czekam więc. Minęło piętnaście minut, trzydzieści, czterdzieści. Wreszcie fizjologia zmusiła mnie do poszukania toalety. O zgrozo, ta na naszym piętrze była zamknięta, musiałam więc błądzić po piętrach w poszukiwaniu innej. Czas mijał, a ja wyobrażałam sobie Agnieszkę, która wychodzi z pokoju i z przerażeniem stwierdza, że brakuje jej opiekunki. Zziajana, wróciłam po dwudziestu minutach. Czekam. Mijają kolejne minuty, a Agnieszki jak nie było, tak nie ma. Zdesperowana, zajrzałam wreszcie do pokoju z pytaniem na ustach: 'Pani Osiecka załatwiała tu swoje sprawy. Nie wie pani, gdzie ją mogę znaleźć?" Zdziwiona urzędniczka wytrzeszczyła na mnie oczy. Okazało się później, że pomyliłam piętra i potem jeszcze długo szukałyśmy się w urzędzie, coraz bardziej spanikowane i bojące się jedna o drugą. Bez telefonów komórkowych, które wtedy jeszcze nie były dostępne, zagubione w labiryncie budzącej grozę świątyni biurokracji. Gdy się wreszcie odnalazłyśmy, byłyśmy już tak roztrzęsione jakby udało nam się odnaleźć wyjście z amazońskiej dżungli. Komedia pomyłek, jedna z wielu anegdotek, którymi Agnieszka zabawiała przyjaciół - tym razem nie wymagająca ubarwień.

      Opowiadać lubiła chyba równie bardzo jak słuchać. Zdarzało się, że przez parę godzin leżałyśmy na jej tapczanie, wsparte na poduchach, ja mówiłam, mówiłam, mówiłam o wszystkim i o niczym - o duchach, astrologii, ulubionych książkach. Ona zaś jak dziecko słuchała, słuchała, słuchała, wtrącając tylko "Opowiedz coś jeszcze", kiedy kończyłam wątek. Była zbieraczką historii i słów. Kiedyś, czymś zachwycona, wykrzyknęłam: "Cud, miód, ultramaryna!" Widocznie nie znała tego popularnego powiedzonka, bo szybko zapisała je sobie na kawiarnianej serwetce. Kolekcjonowała też ludzi, a szczególnie lubiła się otaczać młodymi, czerpiąc z nich energię, inspirację, a może próbując raz za razem na nowo przeżywać własną młodość - zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo czas jej się nie imał. Na jej bliższych i dalszych orbitach zawsze krążyło mnóstwo satelitów, a każdy zazdrosny o jej względy. Na parę lat upodobała sobie i mnie. Chyba nie bardzo wiedziała, jak mnie traktować: jak zastępcze dziecko, protegowaną, chwilowy kaprys? Bułatowi Okudżawie żartobliwie przedstawiła mnie jako "swoją córeczkę". Ale zdarzało się, że próbowała popchnąć mnie w ramiona jednego czy drugiego artysty, by z literackim zaciekawieniem obserwować romans współczesnego odpowiednika Tyrmanda i Bogny.

      Umawiałyśmy się często u niej w domu - na kilkugodzinne pogaduszki przerywane niezapowiedzianymi wizytami jej przyjaciół. Czasami wolała spotkać się w knajpce - przeważnie w maleńkiej pizzerii na Francuskiej albo PRL-owskim cocktail-barze na Rondzie Waszyngtona. Dziwne i zabawne było to jej upodobanie do skromnych, wręcz przaśnych lokali, gdzie kelnerki znały ją od lat i bez pytania przynosiły kieliszek koniaku albo jej ulubionej whisky. Wiecznie w rozjazdach, zapraszana na festiwale, koncerty, chętnie zabierała mnie ze sobą. I przyjęcia, wernisaże, bankiety, z których wracałyśmy ze śpiewem na ustach. Przedstawiała mnie tylu osobom, że w końcu zaczynało jej brakować weny przy prezentacji, co czasami kończyło się prześmiesznie. Raz stwierdziła, że koniecznie muszę poznać jej znajomą pisarkę, ale w ostatniej chwili albo ją ten pomysł znudził, albo zafrapowało ją coś innego, bo gdy podeszłyśmy do owej pani, rzuciła tylko: "Koniecznie musicie się poznać. Macie ze sobą wiele wspólnego. Obie kochacie książki". I się zmyła, zostawiając nas w pełnym skrępowania milczeniu. W końcu wybuchłyśmy śmiechem, ubawione jej trzpiotowatością. Otaczał ją wianuszek wielbicieli i aspirujących młodych poetów, którzy próbowali wkraść się w jej łaski i na tej łasce się wypromować. Niektórzy, nie mogąc do niej dotrzeć, starali się to zrobić za moim pośrednictwem. Szczególnie dobrze pamiętam pewnego szalonego artystę z rozwianymi, długimi włosami, który twierdził, że jest kolejnym wcieleniem Jonasza Kofty. Szalony, ale nieszkodliwy, więc na szczęście nie został psychofanem, jak się obecnie nazywa natrętnych, a nieraz i niebezpiecznych wielbicieli.

      Historie pisała nie tylko na papierze. Była mistrzynią w gotowaniu zupy na gwoździu, tworzeniu czegoś z niczego, kolorowaniu nijakich ludzi i nieciekawych sytuacji. Barmanki, kwiaciarki, urzędniczki stawały się w jej opowieściach bohaterkami namiętnych romansów, kapryśnymi i charyzmatycznymi diwami operowymi. Pan z kiosku miał skomplikowaną naturę artysty i prowadził niepokojące podwójne życie. Zwykłe wyjście do sklepu przeistaczało się w przygodę pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji. Czyjeś proste słowa ubierała w szatki aforyzmu. Uwielbiała koloryzować - nie z wyrachowania, kompleksów czy potrzeby wzbogacenia swojego życia. Brała grudkę pospolitej gliny i lepiła z niej urocze fidrygałki. Bajareczka, bajdurnica - pół syrena, czarownica. I ja się doczekałam wyssanej z palca historii o sobie, ubarwionego portretu dziewczyny, jaką chciała we mnie widzieć. "Ty jesteś poetką" - mówiła, trafiając tą oceną jak kulą w płot. "Jak to?" - Dziwiłam się. "Przecież nie piszę wierszy, a na poezję jestem zupełnie głucha'" 'Nie szkodzi. Tak sobie wyobrażam poetkę: melancholijną i roztargnioną jak ty". Na zrobionym przez nią zdjęciu, siedzę upozowana przy jej biurku, zadumana nad maszyną do pisania. Sen z podpisem: "Poetka".
      Nie wierzcie Agnieszce, wierzcie jej wierszom. W nich nieruchome sny ożywają.






Zdjęcia pochodzą z mojego prywatnego archiwum.
Zrobiłam je w Białymstoku i Tykocinie we wrześniu 1991 roku.

Behe
O mnie Behe

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości