Ostatnimi czasy (z miesiąc temu) wśród blogerów pojawiły się opinie krytykujące znanych polskich artystów, którzy otwarcie prezentowali swoje polityczne asocjacje i uprzedzenia oraz dawali upust emocjom związanym z takim czy innym politykiem bądź partią. Czynili to na łamach/ekranach ogólnopolskich organów establishmentu, gdzie krytyczny artysta znajdzie zawsze zaciszne miejsce na wylanie swoich gorzkich żalów. Pewien niepokój budziła wśród blogerskiej braci ich domniemana naiwność, uleganie obowiązującym modom i trendom publicznym, wpisywanie się w nurt oświeceniowego, liberalnego krytykanctwa, które, jak wiadomo na polskim przykładzie, ani rzetelne, ani uczciwe zazwyczaj nie jest. Artyści z wyżyn swojego wysubtelnienia i elegancji lepiej przecież dostrzegają naszą polską niedoskonałość, miałkość, nijakość, a najważniejsze peryferyjny, tradycjonalistyczny, podskórny zamordyzm. A ich analizy są podbudowane wieloletnimi obserwacjami i teoretycznym namysłem.
Niechętne głosy wynikały być może z przekonania o apriorycznej apolityczności twórców, niezrozumieniu rzeczywistości politycznej, albo koniunkturaliźmie czy miękkości poglądów. Bliskie jest im przekonanie o koniecznym, ograniczonym zasięgu wpływu artystycznych pomiotów, zgodnie z zasadą – „pisarze do piór, studenci do nauki”. Artysta poza swoim dziełem nie może więc krytykować. A jeżeli to już tak robi to, jak można się spodziewać, główne uderzenie kieruję w stronę prawicy konserwatywnej, tradycjonalistycznej, związanej ze światopoglądem katolickim. W naszym establiszmencie politycznym rolę dyżurnego chłopca do bicia odgrywa rzecz jasna Drużyna Jarosława, czyli Prawo i Sprawiedliwość wraz z przyległościami. Ze względu na estetykę (artysta jest wszakże czuły na tym punkcie) odrzucają oni ze wstrętem tych naszych biało-czerwonych religijnych jakobinów, kierując swoje jasne oczy w stronę proeuropejskich, oświeconych liberałów. A to już z jest realna polityka i groźne wywieranie wpływu, któremu trzeba dać odpór.
Moim zdaniem główną przyczyną tego typu wystąpień jest wrodzona niechęć artystowskich niebieskich ptaków do zasad i wymagań konserwatywnego światopoglądu i wynikająca stąd obawa przed represyjnym modelem kultury czy wychowania. Wszak jak nikt inny potrafi docenić nieograniczoną wolność i nieskrepowanie ekspresji.
Niezależnie od tych pierwotnych przyczyn sprawa ta zmusiła mnie do namysłu nad problemem dużo poważniejszym niż śmieszne przepychanki i drapanie w odwiecznej wojnie czystego salonu z zaściankiem. Warto mocniej skoncentrować się na kwestii powszechnego w sztuce (ja odniosę się do światka muzyki rockowej) „terroru staruszków”, niekończącym się „emeryten party”, triumfie starych i wyblakłych idoli oraz wynikającym stąd deficycie świeżych pomysłów oraz idei. Niezależnie od przenikliwości czy głupoty, zaangażowania czy koniunkturalizmu, dominująca jest w środowisku artystycznym pochwała przestarzałych wzorców, postaw i osobowości. W tym kontekście można mówić o pewnym „emeryten party”, rockmańskim chocholim tańcu niemocy i beznadziei. Ograniczę się do muzyki rockowej o prowieniencji punckowej, swoim korzeniami sięgającej lat 80 – tych. Przykłady te są powszechnie znane, a ich bohaterowie rozpoznawalni. Starczy paradygmat dość mocno określa tu świadomości i mocno kształtuje sposób oceny , opisu i prezentacji muzycznych dokonań idoli. Ściśle związana jest z tym historia muzyki rockowej, przedstawianie pewnego wzorca historiozoficznego, począwszy od lat 80 – tych po czasy współczesne. Bardzo mocno przenika to do mediów głównego nurtu i umysłu fanów. Wyłącza jakiekolwiek niezależne spojrzenie i strasznie ogranicza percepcję, to jest właściwie pływanie w ty samym brudnym basenie pełnym zgniłych liści.
Kilka przykładów. Artysta rockowy Zygmunt Staszczyk przepytywany w Trójce wracał nieubłaganie do lat 80, do heroicznych czasów stanu wojennego i ględził straszne naiwności o młodości, miłości i polityce (wpisuje się znakomicie w słabiacki nurt kojarzony ostatnio z filmem „wszystko co kocham”). Lista artystów którzy odwiedzają studenckie juwenalia, głównym punktem programu jest zazwyczaj jakiś Kult, Grabaż czy inny Muniek. I młodzieży się podoba. Wywiad z Robertem Brylewskim w „Playboyu” i ten sam klimat wspomnień z czasów młodości i zdjęcie w mundurze milicjanta (a jakże!). Klasycznym przykładem jest już książka Mikołaja Lizuta „Punk Rock Later” i związane z nią imprezy oraz koncerty. Książkę tę przenika duch beznadziei i kombatanckich wspomnień, a muzycy nie są w stanie wyjść poza banały i komunały, które mogą wykrzykiwać ze sceny. Książka ta jest też przykładem jak nie należny pisać o muzyce i jak można spieprzyć ciekawy skądinąd temat. A na koncerty promocyjne przychodziła zagubiona w czasie młodzież, która pewnie żałowała, że nie urodziła się 15 lat wcześniej. Podobnie wyglądają festiwale rockowe, z bombastycznym polskim Woodstockiem. Wszędzie stare mordy.
Strasznie narzekam, ale nadziei nie niosą również młodzi punkowcy. Bo nie byłoby w tym wszystkim nic złego, gdyby buzowała pod ta warstwa jakaś niezależna energia, młodzieńcze, buńczuczne podejście. Młodzi artyści pozostają jednak nieczuli na nowości i podążają wydeptaną przez starszych poprzedników ścieżką. A właściwie siedzące z tymi truchłami w zatęchłych szafach. Wystarczyłoby prześledzić konkurs dla młodych zespołów na festiwalu w Jarocinie. Niestety wolą odtwarzać stare wzorce i patenty. Troszeczkę to się zmienia w ostatnim czasie (np. Grabaż jest obiektem kpin wśród młodych zespołów związanych z nową rockową rewolucja i sceną indie) ale to wszystko za mało.
Doceniam wartość doświadczenia, kunsztu i długoletniej praktyki. Ale w muzyce rockowej rzadko przynosi to ciekawe rezultaty. Zwłaszcza w polskiej muzyce. Na koniec kilka przykładów staruszków z ogniem w spodniach i świeżymi głowami, którzy potrafią zachować to czego naszym herosom brakuje. Niech młodzież z gitarami patrzy, słucha i zapamiętuje.