domena publiczna
domena publiczna
Kot piwny Kot piwny
1021
BLOG

"To ja złodziej"

Kot piwny Kot piwny Transport Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Jakkolwiek nie chcę tu podważać uzyskanego niedawno przez młodzież prawa do darmowego używania komunikacji miejskiej, zauważam szalenie ciekawy fakt. Ci co transportu masowego używają głównie by dojeżdżać do pracy łożąc podatki na państwo, są przymuszeni aby opłatę za transport uiszczać niejako dwukrotnie. Dodajmy do tego np koszty biletu łączącego strefy 1 i 2, koszta życia w Warszawie i pensję na poziomie poniżej 2000 netto. Człowieka, który w akcie buntu wypisuje się z tego cyrku jeżdżąc na gapę złodziejem nazywa pan Iksiński, co powiedzmy jako rencista ma 50% ulgi w zakupie biletów, a czwórka jego dzieci jeździ za darmo.




W różnych miejscach przestrzeni internetowej stykam się z komentarzami uznającymi za złodziei osoby jeżdżące komunikacją miejską na tzw. "gapę". Jest to dosyć przewidywalna reakcja ze strony osób, które płacą za bilety godząc się na zaproponowany i ustalony przez władze samorządowe cennik opłat korzystania z komunikacji publicznej. W pierwszej chwili trudno się dziwić takim stanowiskom. Jest to chyba jakiś nasz wspólny "polski gen" każący wymagać, aby ktoś inny "miał co najmniej tak źle jak ja", a już przynajmniej nie lepiej. Przed oczyma staje scena balkonowa z wiadomego filmu Marka Koterskiego. Wyzywanie 'gapowiczów' od złodziei okradających resztę społeczeństwa i wskazywanie, że nie uiszczając opłaty za przejazd łamią prawo wpisuje się w to? Czy jest może po prostu obywatelską postawą? Również tępione i uznawane za nieetyczne jest ostrzeganie się nawzajem w mediach społecznościowych postami typu "uwaga kanar". Wskazuje to większość, a wśród nich taksówkarze używający dopalaczy taksometrowych i przewożący obcokrajowców 'trasą turystyczną'. Wskazują to ci co ostrzegają się na drogach mrugnięciem świateł sygnalizując kontrolę radarową i potrzebę zwolnienia do przepisowej prędkości. Wskazują to ludzie czyniący kreatywną księgowość w PIT. Wskazują to ci co nie mają oporów przechodzenia na czerwonym świetle. Ot hipokryzja.

Ale wskazuje to również wielu (powiedzmy) uczciwych obywateli, którzy naprawdę wierzą w to co mówią. Tylko czy mają rację?


 Władza samorządowa nie ma obowiązku zagwarantowania obywatelom transportu w obrębie miasta. Jest to bezsprzeczny fakt i gdyby tylko w ten sposób to rozpatrywać, to komunikacja publiczna jest usługą, za którą naturalnie powinno się zapłacić. Diabeł jednak tkwi w szczegółach.


Duże miasto samo w sobie nie może funkcjonować bez komunikacji publicznej. Brak zorganizowanego transportu masowego jest równoznaczny z paraliżem miasta w skali uniemożliwiającej jakąkolwiek działalność. Nie chodzi tu tylko o potrzebę zagwarantowania szlaków komunikacyjnych dla służb takich jak straż pożarna, policja, pogotowie ratunkowe, etc., które w obliczu braku transportu masowego miały by co najmniej bardzo utrudnione poruszanie się po mieście. Dojazd do pracy urzędników publicznych czy transport towarów to druga strona tego medalu, a mamy też inny ważny aspekt: PKB i podatki. Brak możliwości komunikacji i transportu sparaliżowanego korkami miasta, to naturalny spadek w segmencie przedsiębiorczości, a tym samym PKB i realnych wpływów do publicznej kasy.

Zastanówmy się która ze stron jest w stanie funkcjonować w przypadku braku publicznego transportu i w obliczu efektów konsekwencji tego. Miasto w kwestii instytucji, czy miasto w rozumieniu indywidualnych osób-mieszkańców tworzących jego ludzką tkankę?

Odpowiedź jest chyba prosta.

Skoro zatem oferta komunikacji publicznej jest niezbędna dla miasta-instytucji, traktowanie jej jako usługa jest wtórne względem niekwestionowanego wymogu jej istnienia w tym mieście i działania w pierwszej kolejności jako niezbędne zaplecze logistyczne.


 W tej konstrukcji publiczną komunikację masową można śmiało postawić na równi ze służbami publicznymi choćby takimi jak urzędy dzielnic, policja, służby drogowe. Nikomu jednak nie przychodzi na myśl, aby wprowadzać opłaty za interwencje policji lub działania urzędników, skąd zatem pomysł innego traktowania komunikacji publicznej i uznawanie jej oferowaną mieszkańcom płatną usługę? To jest problem nr 1 i wiąże się z ślepym posłuszeństwem obywateli względem władz działających na granicy prawa lub nawet przekraczających je w celu generowania większych zysków kosztem tychże obywateli. Problem polega na tym, że mamy tu do czynienia z pewnym paradoksem. Instytucja mająca wszelkie prerogatywy do stanowienia prawa wprowadza je, pewne prawo lub zwykłe wartości publiczne łamiąc. Wszelkie instytucje publiczne utrzymywane są z podatków i wymóg dodatkowych opłat za ich funkcjonowanie (lub niezbędnego dla nich zaplecza) jest zwykłym bezczelnym ‘skokiem na kasę’ obywateli.


Władza pewne aspekty swojej działalności przerzuca w segment usług lub inwestycji z obliczonym zwrotem i nie dotyczy to tylko komunikacji publicznej. Mamy z tym do czynienia na przykład w formie znaczków skarbowych, opłat za korzystanie z autostrad i innych tego typu przypadków. Co może zrobić z tym obywatel? Czasem nic. Bez uiszczenia opłaty na bramce A1 nie przejedzie tą autostradą, a bez wykupienia znaczka skarbowego nie złoży niektórych wniosków w sądzie. Nie ma tu możliwości ominięcia wymuszeń władzy. Tu mówimy jednak o świadomej odmowie płacenia za publiczny transport z możliwością uniknięcia nieuczciwej opłaty. Czy taka osoba jest złodziejem?

Nie.

To forma obywatelskiego nieposłuszeństwa przeciw prawu, które w rozumieniu obywatela narusza pewne przepisy lub wartości. Taka osoba dołącza do grona takich osób jak Mahatma Gandhi, Henry David Thoreau, Martin Luter King, czy też znany nam z historii Tadeusz Reytan. Dołącza do tych wszystkich rodaków, co przez ponad 40 lat PRL kombinowali przeciw absurdom serwowanym przez władzę. Czym jest obywatelskie nieposłuszeństwo znaleźć można choćby w wikipedii. Zacytuję:


(...) celowe działanie łamiące konkretne przepisy prawne w imię przekonania, że owe przepisy rażąco naruszają wartości istotne dla stosującego nieposłuszeństwo obywatelskie – połączone ze świadomością możliwości poniesienia negatywnych konsekwencji prawnych.


Poruszając kwestie podatków z których utrzymywane są instytucje publiczne, należy wskazać problem nr 2. W budżecie m.st. Warszawa zaplanowane wydatki na komunikację publiczną (nie licząc budowy drugiej linii metra) na rok 2017, to niecałe 2,9 miliarda wobec wpływów budżetowych ok. 15 miliardów. Dochody ze sprzedaży biletów to niespełna 0,9 miliarda. Konkluzja jest prosta. Miasto niezależnie od wpływów z opłat za korzystanie z komunikacji miejskiej i tak wydaje 2 miliardy złotych na jej funkcjonowanie. Wpływy z biletów pokrywają jedynie około 30% wydatków ponoszonych na miejski transport masowy, oraz stanowią około 6% budżetu. Co to oznacza? Ano to, że opłaty biletowe, to forma jedynie dorzucania się mieszkańców miasta do kosztów komunikacji miejskiej. 70% z nich  pokrywane jest już i tak z kasy miejskiej, a więc między innymi z naszych podatków. Niezależnie od kupna biletu my już opłacamy transport zbiorowy.

Poprawka.

Już opłacają go ci, co odprowadzają podatki w tymże mieście.

Spójrzmy teraz na system ulg i przestaje być różowo, bo nadchodzi kolejna konkluzja. Nie licząc bezrobotnych, na pełne opłaty za transport publiczny narażeni są tylko ci, co odprowadzają podatki z których z kolei i tak częściowo tenże transport jest finansowany. Pozostałe grupy społeczne podatków nie odprowadzający, lub mający ulgi, z opłat są zwolnieni lub mają prawo do biletów ulgowych. Dochodzi zatem do następujacego absurdu:


Pan Jan Kowalski jeździ autobusem do pracy, gdzie dostaje po pensji podatkiem, którego część idzie na pokrywanie kosztów komunikacji miejskiej. Zmuszony jest  do zakupienia biletu po normalnym koszcie bez prawa do ulgi.

Uczennica Asia Wiśniewska, jak większość uczniów w mieście, do szkoły chodzi pieszo mając ją w pobliżu, a transportu miejskiego używa niemal w całości w celach prywatno-rozrywkowych. Zwolniona jest z opłat za korzystanie z transportu publicznego.

Jakkolwiek nie chcę tu podważać uzyskanego niedawno przez młodzież prawa do darmowego używania komunikacji miejskiej, zauważam szalenie ciekawy fakt. Ci co transportu masowego używają głównie by dojeżdżać do pracy łożąc podatki na państwo, są przymuszeni aby opłatę za transport uiszczać niejako dwukrotnie. Dodajmy do tego np koszty biletu łączącego strefy 1 i 2, koszta życia w Warszawie i pensję na poziomie poniżej 2000 netto. Człowieka, który w akcie buntu wypisuje się z tego cyrku jeżdżąc na gapę złodziejem nazywa pan Iksiński, co powiedzmy jako rencista ma 50% ulgi w zakupie biletów, a czwórka jego dzieci jeździ za darmo.


 Wskazuje się powszechnie, że darmowa komunikacja miejska jest nierealna w dużych miastach, bo koszta są zbyt wysokie aby pokrywać ich całość. Wskazywałem na przykładzie 2017 roku (Warszawa) o jakich kosztach tu mowa. Ok 900 milionów złotych przy budżecie 15 miliardów. Czyli 6%.

Idźmy jednak dalej.

Budżet i wydatki z niego na ZTM:

  • Rok 2014: 13,8 miliarda vs 2,8 miliarda
  • Rok 2017: 15 miliardów vs 2,9 miliarda

Wpływy z biletów:

  • Rok 2014: 780
  • Rok 2017: 880

Wydatki specjalne obciążające budżet (min. ‘janosikowe’ wykup obligacji, spłata kredytów, obsługa długu publicznego)

  • Rok 2014: 2,15 miliarda
  • Rok 2017: 1,55 miliarda

I wisienka na torcie, wydatki na administrację publiczną:

  • Rok 2014: 0,9 miliarda
  • Rok 2017: 1,2 miliarda

 

No to kalkulatory w dłoń!

Dysponując blisko 1,8 miliardami więcej niż w 2014 miasto wydaje na komunikację publiczną tyle samo w 2017 co w 2014. Z tych 1,8 miliarda więcej w kasie miasta nie da się przeznaczyć 800 milionów na zapewnienie powszechnie darmowego transportu, ale znajduje się 300 milionów na zwiększenie wydatków na administrację?


To jednak nie koniec.

Przyjrzyjmy się głębiej ZTM w ujęciu autobusów:

  • Średnioroczna stawka realizacji usług MZA: 10.1 PLN za wozokilometr
  • Średnioroczna stawka innych przewoźników w ramach ZTM: 8.2 PLN za wozokilometr

Już tłumaczę o co chodzi. Autobusy jakimi jeździmy po mieście wcale nie są wszystkie Miejskich zakładów Autobusowych. Część to prywatni przewoźnicy. Oni muszą być konkurencyjni w stawce jaką proponują, bo inaczej ZTM po prostu nie zgodzi się na wyższą. Co innego MZA żyjące z nadrzędnym wobec nich ZTM w swoistej symbiozie. Krzykną 10 PLN za wozokilometr? Dostaną. Ze środków miasta przeznaczanych na ZTM, dla MZA idzie 881 milionów, z tego wynika że optymalizacja kosztów realizacji usług przez Miejskie Zakłady Autobusowe do aktualnej stawki jaką ZTM płaci innym przewoźnikom, to ponad 150 milionów złotych niejako zostających ‘w kieszeni’. Doliczmy do tego optymalizację cen spółki “Tramwaje Warszawskie”, gdzie możemy spokojnie założyć podobną skalę rozbuchania kosztów usług. 30 albo 40 milionów (tu akurat pisze z pamięci) to koszta obsługi kontroli, czyli pensje dla kontrolerów, produkcja i dystrybucja biletów. Będąc zaś przy pensjach: 63 miliony to koszt utrzymania 690 (sic!) etatów w ZTM (ponad 90 000 rocznie na etat) i dodajmy, że nie wliczają się tu kierowcy lub motorniczy. Pozostawiam Waszej wyobraźni ile zaoszczędzić można by na optymalizacji kosztów ZTM i spółek realizujących jego zadania jak MZA, TW czy Metro Warszawskie, wywaleniu kosztów związanych z biletami, i przypomnę, że mówimy o 890 milionach wpływu z biletów, których niby brakuje by komunikacja była darmowa.


To dedykuję tym wszystkim, co twierdzą, że się “nie da”.


 

Innym szeroko stosowanym przykładem słuszności opłat za transport publiczny, jest zdanie kierowców. Sięgają oni po kluczowy argument: “ja płacę za paliwo, OC (i tak dalej), to inni też powinni płacić za transport.

Nie.

Ty Panie/Pani kierowco płacisz za komfort podrózy własnym samochodem. Bez narażenia się na spóźnienia autobusu wesoło kursującego niezależnie od rozkładu jazdy. Nie jesteś wieziony przez kierowcę uważającego, że wiezie worki ziemniaków wozem czasami (jak się odczuwa) bez szczątków amortyzacji. Nie wiesz co to poranny ścisk, lub towarzysze podróży nie zawsze używający mydła. Nie jesteś narażony na choroby skóry i zakaźne, nie masz ryzyka złapania wszy jeżeli na miejscu Twoim wcześniej jechał bezdomny. Gdy jest gorąco włączasz klimatyzację, a gdy jest mróz ogrzewanie i nie jesteś uzalezniony w tej materii od kierowcy (który może chcieć oszczędzić paliwo by dostać premię). Argumenty można mnożyć.

Za to płacisz.


 Ostatnim z argumentów jest “we wszystkich dużych miastach komunikacja miejska jest płatna, bo to norma”.

Odpowiem na to tak: to nie jest argument, że to norma. Jest wiele mniejszych miast, które oferują darmową komunikację choć w oczach osób uznających zasadność płatnego transportu uwarunkowane jest to mniejszą skalą wydatków na ten transport względem budżetu. Prawda jest trochę bardziej złożona. W dużych miastach głównym powodem nie podążania za małymi miejscowościami w tym aspekcie, jest brak alternatywy dla mieszkańców w kwestii dostania się z jednego końca miasta na drugi.  


 Jeżeli zostawić z boku całkowicie darmową komunikację i szukać wariantów pośrednich, to co z tym zrobić? Jest wiele opcji, żeby choć wyjść frontem z pozycji miasta względem mieszkańców, a szczególnie tych co podatki płacą.


  1. Darmowa komunikacja miejska dla osób rozliczających się z podatków w danym mieście. Z jednej strony zachowa to pewne wpływy do kasy ze sprzedaży biletów (turyści, osoby przyjeżdżające okazyjnie, rozliczające się gdzie indziej, etc.), a z drugiej liczyć można na większe wpływy z PIT, bo dla szeregowego mieszkańca pochodzącego spoza miasta wybór urzędu skarbowego w nim, to ponad 1000 PLN oszczędności w skali roku (wedle cen biletów w Warszawie).
  2. Darmowe linie powszednie, czyli te wszystkie co są “czarne” (na przykładzie Warszawy). Ich sieć pozwala z przesiadkami poruszać się po całym mieście, więc spełniony będzie aspekt powszechnie darmowej komunikacji. Co innego linie pospieszne, ekspresowe, tramwajowe lub metro. Kto chce jechać szybciej lub bardziej komfortowo niech już płaci generując tak upragnione przez władze miasta wpływy z biletów.
  3. Darmowy przejazd linią powszednią łączącą miejsce zamieszkania z miejscem pracy, pod warunkiem rozliczania się z podatków w danym mieście. Absolutne minimum jakie powinno zagwarantować miasto tym, co transportu publicznego używają na dostanie się do miejsca pracy i generowanie pieniędzy idących dla miasta z podatków. Kiedyś były dostępne bilety na jedną linię i w ten sposób można to rozwiązać. Podróż innymi liniami świadczy o celu prywatnym, a nie zawodowym i wymagałaby zakupu biletu.
  4. Już poza skalą przyzwoitości i jako ruch świadczący o przynajmniej chęci szczątkowego gestu: ulga 50% przysługująca osobom rozliczającym się w danym mieście.

 Ani powyższe, ani jakiekolwiek inne działania stosowane nie są.

Wróćmy zatem do kwestii obywatelskiego nieposłuszeństwa i poczucia, że jest się okradanym przez władze miasta.

Dziękuję, kurtyna.

 



Kot piwny
O mnie Kot piwny

miau?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka