Sformułowanie „szczególne okrucieństwo” jest dość zastanawiające, skoro bowiem mamy szczególne, powinno być także nieszczególne. Prawda? W czasie gdy prowadziłem kronikę kryminalną w naszym mieście prokurator Grzesiek opowiadał mi o dwóch zbrodniach, z których jedna dałaby się opisać zwrotem nieszczególne okrucieństwo, a druga tym innym, niosącym, pozornie, o wiele groźniejszą treść. Nie wiem, jeszcze czy opowiem o tym drugim przypadku, bo przestępstwo było rzeczywiście straszne. Nie ze względu na metodę jednak, bo krew jest przecież tylko krwią, ale ze względu na sprawcę.
Powróćmy jednak do okrucieństwa nieszczególnego. Tak to bywa, że bestialskie zachowania, nie licząc tych które można oglądać w czasie wojny, są zwykle udziałem osobników o ograniczonej empatii, bydlaków bez honoru, śmierdzących gnojków, którzy nie wiedzą, jak odmówić „ Ojcze nasz”. W dodatku ich czyny popełniane są przy udziale licznej asysty często złożonej z krewnych, kochanek, rodzonej matki lub oddanych i uzależnionych od takiego zbrodniarza akolitów zwanych dla niepoznaki kolegami. Ofiara zaś jest przeważnie Bogu ducha winnym frajerem, zwabionym podstępem na cudzy teren i wydany na pastwę ludzi-zwierząt, o których miał człek ów dobrą całkiem opinię. Powód morderstwa bywa jeszcze bardziej banalny niż narzędzie zbrodni.
Tak było i tym razem. Na położonej wśród opłotków posesji stało kilka starych, drewnianych bud, z których jedna, wcale nie tak którą wskazalibyście najpierw, była domem zamieszkanym przez trzech braci. Ludzie ci byli znani w okolicy z wielkiej ochoty do wszczynania bójek i awantur, znani byli również pijaństwa oraz swojego nieokiełznanego temperamentu, o czym wiedziały wszystkie źle prowadzące się kobiety w okolicy. Na upstrzonym kurzymi i gołębimi odchodami podwórku odbywały się więc często grupowe pijaństwa, które zamieniały się w orgie. Może nie tak wyuzdane i malownicze, jak te które mogliśmy oglądać w filmie „Kaligula” z Malcolmem McDowell w roli głównej, ale głośne i zakłócające spokój sąsiadów. Bracia, jak to zwykle bywa, nie byli przez naturę obdzieleni równo. Dwóch z nich, choć miało wielką ochotę do zabaw i użycia, nie dorównywała energią i sznytem trzeciemu. Ów trzeci brat, który zwykle otoczony był trzema przynajmniej kobietami, wypijał zawsze więcej wódki niż inni i potrafił bez błędu napisać swoje nazwisko, a także bez zająknięcia wymówić wyraz „niewątpliwie”, nosił malownicze przezwisko Wilku.
Posesja, którą zamieszkiwali bracia nie należała do nich. Wynajmowali oni ten teren od wielu lat wynajmując się do prostych prac gospodarskich i budowlanych u zamożnych ludzi. Pochodzili zaś bracia gdzieś z południowego Mazowsza, z okolic Rawy, a może Tomaszowa. Nie pamiętam już. Na tym zapyziałym podwórku hodowali oni gołębie, była to ich wielka namiętność. Tak to już bowiem w życiu bywa, że ludzie nawet najbardziej prymitywni i pozbawieni zdawałby się elementarnego współczucia dla bliźnich ładują te swoje kulawe emocje w jakąś absurdalną z punktu widzenia zwykłego człowieka, pasję. Bracia gwizdali więc na gołębie, machali szmatą na długim kiju, stojąc na dachu gołębnika kiedy stadko ptaków latało z łopotem nad podwórkiem. Lubili to.
Pewnego dnia okazało się, że ich gołębnik, nie dość, że jest pusty, to jeszcze jego ściany i podłoga noszą ślady krwi gołębiej, tak jakby ktoś celowo się tu włamał i specjalnie, na złość braciom wymordował część gołębi, a resztę zabrał w worku.
Bracia nie zastanawiali się długo nad wytypowaniem sprawcy, nie było im potrzebne śledztwo, ani wyjaśnienie sprawy, nie było im nawet potrzebne zadośćuczynienie za poniesione straty i sprawiedliwość. Bracia potrzebowali winnego i zemsty. To kto będzie winny, według nich, nie miało znaczenia. Winny musiał być słabszy, głupszy i bardziej łatwowierny niż oni. Rzecz jasna znalazł się ktoś taki. Był o mężczyzna, taki chłopak właściwie, który przychodził do nich często pić wódkę. Unikał kobiet, pił mało, śmiał się tylko głupio z czerstwych kawałów, które opowiadał Wilku, i jak dziecko czekał na jakąś pochwałę ze strony któregoś z braci. Imponowali mu oni bowiem siłą, zdecydowaniem, solidarnością i sprytem. On sam nie posiadał tego wszystkiego, głównie z tego powodu, że był sam. Nie był to bowiem człowiek, ani głupszy, ani mniej sprytny niż taki Wilku. Był on jedynie samotny i niepewny swych możliwości, a przez to znacznie słabszy i, świetnie nadający się na ofiarę.
Zwabili go, jak zwykle wódką. Pijaństwo było, jak to mówią, równe. Było dużo śmiechu, klepania się po udach, wymiany gorszących i niestosownych uwag na temat anatomii bywających tu kobiet, co wprawiało frajera w zauważalne drżenie, a braci w jeszcze bardziej ponure nastroje. Kiedy wszyscy byli już dobrze pijani, jeden z braci zaszedł frajera od tyłu, a Wilku zapytał go kto okradł gołębnik. Może gdyby ten nieszczęśnik rzucił się na kolana, może gdyby powiedział, że to nie on, może gdyby zaczął zaklinać się na wszystko, że nie ma z tym nic wspólnego, może wtedy udałoby mu się wyjść z tego cało. On jednak wzorem wszystkich aspirujących do lepszego towarzystwa durniów milczał i robił tajemniczą minę, dając tym samym do zrozumienia, że jest w posiadaniu jakichś informacji mogących wyjaśnić sprawę gołębnika. Pierwszy raz czuł się wśród nich dobrze, bo w końcu mógł dać do zrozumienia braciom, że jest w posiadaniu czegoś czego oni nie mają i mieć nie będą jeśli on, z własnej woli im tego nie wyjawi.
Prokuratorowi Grześkowi nie udało się ustalić kto pierwszy uderzył tego człowieka. W czasie śledztwa wyszło jedynie na jaw, jakich narzędzi używali bracia próbując wydobyć ze swojej ofiary tajemnicę gołębnika. Były to sztachety wyrwane z płotu, metalowy pręt, z jednej strony zakrzywiony, stylisko od łopaty i siekiera. Mimo długotrwało bicia frajer nie zdradził jednak co wie o gołębniku. Nie mógł tego zrobić, bo nic przecież na ten temat nie wiedział. Braciom jednak nie wyjawił także prawdy o swojej w tej sprawie ignorancji, zbyt mocno mu imponowali i nawet gdy tłukli go ułamanym od łopaty trzonkiem uważał, że wszystko jest w porządku.
Wilku uznał w pewnej chwili, że frajer jest martwy. Wszyscy trzej chcieli do tego doprowadzić, ale kiedy ujrzeli przed sobą trupa przestraszyli się. Dwaj głupsi popatrzyli na swojego brata oczekując odeń odpowiedzi na pytanie – co dalej. I on im takiej odpowiedzi udzielił. Zapakowano zwłoki do bagażnika, wszyscy trzej zabrawszy łopaty do samochodu ruszyli do trasy wylotowej na północ. Po czterech godzinach byli już w okolicach Olsztyna. Pokonali ładny kawałek drogi, żeby pozbyć się ciała. Wilku długo szukał jakiegoś zjazdu nad jezioro, co nie było łatwe, bo zbrodnia dokonała się w połowie lutego, wszędzie zalegał jeszcze śnieg i tarasował drogi i dróżki prowadzące do wody. W końcu jednak udało im się.
Najgorsze było jednak przed nimi. Kiedy otworzyli bagażnik okazało się, że frajer żyje, pluje krwią, kaszle i usiłuje wydostać się z kufra. Wywlekli go więc na drogę i zaczęli tłuc łopatami tak długo, aż Wilku miał pewność, że leży przed nim nieboszczyk. Ciało wrzucili do jeziora. Wilku pewien był, że nikt nie odnajdzie trupa, bo jezioro po większej części pokryte było lodem i tylko gdzie niegdzie widoczne było pomarszczone wiatrem lustro wody. W takie właśnie miejsce, położone przy brzegu, pod niewielką skarpą, wrzucili bracia ciało frajera. Potem odjechali do domu, uspokojeni i pewnie szczęśliwi, choć nie dowiedzieli się kto ukradł ich gołębie. Zemsta jednak całkowicie ich satysfakcjonowała.
Rzecz jasna nieboszczyk wypłynął wiosną, a dotarcie do domu braci zajęło policji niecałe dwa dni. Kiedy przyprowadzono ich przed oblicze prokuratora Grześka byli pewni siebie i hardzi. Wilku wykrzykiwał różne obelgi i groził prokuratorowi Grześkowi tym samym co zrobił wraz z braćmi temu frajerowi. Przechwalał się kogo też on zna w naszym mieście, jakie ma koneksje w półświatku i ilu bogatych, a podejrzanych i wchodzących w konflikt z prawem ludzi zna osobiście. Prokurator Grzesiek słuchał tego wszystkiego ze spokojem, od czasu do czasu tylko zerkał na zegarek, kończył się bowiem właśnie dzień roboczy i prokurator widział, że będzie musiał przesłuchać tych zwyrodnialców, napisać protokół, w którym przyznają się oni do winy i odesłać ich do aresztu. Bał się, że nie zdąży przed końcem dnia, a miał jeszcze różne plany na wieczór, jak każdy normalny, uczciwie pracujący człowiek. Słuchał więc Grzesiek tego, co mówi Wilku niezbyt uważnie i część jego gróźb przeszła mimo grześkowych uszu.
Kiedy przestępca skończył swoją tyradę Grzesiek był już pewien tego co powinien robić dalej. Nie patrząc na Wilka i jego braci zadzwonił na posterunek policji po starszego aspiranta, który nie raz pomagał mu w trudnych sprawach, a którego nazwiska, ani nawet pierwszej jego litery nie wymienię tutaj ze zrozumiałych względów. Policjant zjawił się po kilku minutach, posterunek był bowiem położony bardzo blisko prokuratury. Był to mężczyzna o pogodnej i czerstwej twarzy, którą niekiedy określa się słowem „słoneczko”. Nie uśmiechał się jednak prawie nigdy, a jedynie patrzył na rozmówcę z uwagą, podobną do tej jaką okazują zamknięte w klatce papugi na widok poidełka lub kolorowej huśtawki.
Prokurator skinął głową, a policjant wydał stojącym za przestępcami funkcjonariuszom, by wyprowadzili dwóch braci i pozostawili jedynie Wilka. Prokurator także wyszedł z pokoju i udał się do gabinetu swojego szefa, gdzie zaparzono mu kawę i poczęstowano papierosem. Kiedy w szklance kawy pokazało się dno, Grzesiek wrócił do swojego gabinetu. Pozornie nic się w nim nie zmieniło. Z jednej strony biurka siedział policjant o pogodnej twarzy bez uśmiechu, a z drugiej bandyta o ksywce Wilku. Kiedy jednak prokurator bliżej przyjrzał się przestępcy zauważył to, czego się spodziewał, łzy w jego oczach. Wilku milczał. Na środku biurka pomiędzy przesłuchiwanym, a przesłuchującym leżał raport, w którym Wilku szczegółowo zrelacjonował swoje bestialstwo i przyznał się do winy obciążając także swoich braci. Oni również podpisali ten raport, już bez pozostawiania ich sam na sam z pogodnym funkcjonariuszem bez uśmiechu.
- Przy okazji wyszło – rzekł policjant do prokuratora - że mają jeszcze jednego brata, ale ten nie brał w tym udziału.
- A co? Wyrodek jakiś? Jak się uchował w tej rodzinie Adamsów?
- Zaraz tam wyrodek. Akurat był w wariatkowie, bo dostał ataku furii i zawinęli go w kaftan. Zresztą on wcale z nimi nie mieszkał. Żył z matką, na wsi.
Kiedy spisałem tę historię i pokazałem ją naczelnemu, patrzył najpierw uważnie w monitor, kręcił głową, a potem powiedział – a może pojechałbyś i załatwił z tym prokuratorem, żeby można im było zdjęcia zrobić?
Nic na to nie odpowiedziałem. Pomyślałem tylko, że to świetny pomysł poprosić trzech zbrodniarzy i jednego wariata, o to bu ustawili się szeregiem, a potem krzyknąć w ich stronę – powiedzcie „cheese” chłopaki!
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości