Mając w pamięci biwak w forcie Lyck i wspólny pościg za zerwanymi z cum jachtami po jeziorze, szedł Tomasz Samochodzik na spotkanie z Winnetou jak w przysłowiowy dym. – Ach jakie to były piękne czasy – myślał. Noc, gwiazdy i ten tajemniczy nastrój wokoło. Oczekiwanie na przestępców, którzy mieli przybyć i wykopać z ruin przedwojennej willi skrzynkę z korespondencją Goethego i różnymi starodrukami. A pierwsze spotkanie z wodzem? On cały w skórach i zamszach i pan Samochodzik w gajerku prosto z Milanówka, a pomiędzy nimi przewrócona sosna. Początkowe nieporozumienia, nieufność, lufa dubeltówki Winnetou wycelowana w pierś Samochodzika, tak, tak, tak to właśnie wyglądało, a potem wspólne cele, które ich połączyły. Ochrona przyrody i w ogóle, sama szlachetność i piękno duszy. Żadnej komercji i fałszu.
Pan Samochodzik wierzył, że wódz pozostał wierny swoim ideałom i choć zgodził się pomóc panu łowczemu, miał nadzieję, że rozmówi się z wodzem jak, jak za dawnych czasów i dojdą do jakiegoś porozumienia. Wszak wódz także był kiedyś myśliwym, chciał jedynie, by ludzie polowali na zwierzęta za pomocą niezbyt unowocześnionej broni. Nie domyślał się Tomasz Samochodzik jakie zmiany zaszły w psychice i duszy jego dawnego przyjaciela.
- Pozdrawiam mojego czerwonego brata – rzekł z powagą Tomasz Samochodzik kiedy zbliżył się do wodza i stojącego obok dziennikarza z lokalnej gazety. Podniósł przy tym do góry prawą rękę, jak to zwykle czynili Indianie w przeczytanych przezeń w dzieciństwie książkach. Dziennikarz, choć bardzo się starał powstrzymać, to jednak parsknął śmiechem i zakrył usta dłonią. Winnetou zaś próbował zachować powagę, bo zależało mu na tym by zasłonić sobą wejście do namiotu, gdzie czesał się właśnie jego młody przyjaciel.
- A! – zawołał zupełnie nie po indiańsku – Tomasz! Stary przyjacielu! Co za spotkanie, jak dobrze cię widzieć po tylu latach. Jakie wiatry cię tu zagnały?
Ten ostatni zwrot wódz zastosował z premedytacją licząc na to, ze samochodzik przestanie gadać żargonem indiańskim i przejdzie na coś co mogłoby być nazwane „gwarą żeglarską”. Zawsze to mniejszy obciach i wiocha – pomyślał wódz.
Samochodzik był jednak twardy – Cieszę się, że uśmiech rozjaśnia oblicze mojego czerwonego brata – rzekł samochodzik – nie rozumiem tylko dlaczego taki wielki i kochający samotność wojownik otacza się zgiełkliwą gromadą bladych twarzy? – był to według samochodzika świetny wstęp do rozmowy na temat ewentualnego usunięcia obozu ekologów spod wielkie góry.
Dziennikarz z lokalnej gazety nie wytrzymał i skuliwszy się w sobie parsknął śmiechem – ale gość – powiedział, kuląc się, do Winnetou i wskazał palcem stojącego obok samochodzika.
Wódz uśmiechnął się i starał się zatrzeć niemiłe wrażenie. – Tomaszu – przemówił ciepło – miło powspominać wspólne wyprawy, ale czasy się zmieniły – zaczął – popatrz posiwieliśmy całkiem i jesteśmy już tak sprawni jak dawniej. Czas porzucić więc mrzonki i dorosnąć w końcu. Spójrz na mnie – tu wódz stuknął się palcem w pierś, a potem zatoczył ręką koło, tak jakby pokazywał samochodzikowi należące do siebie włości. Mamy tu misje do spełnienia, źli ludzie chcą zniszczyć te góry, a ja i moi młodzi przyjaciele je ratujemy. Nie chcemy zabijać zwierząt. Ja sam spaliłem swoją legitymację łowiecką. Teraz ważna jest miłość do wszystkich stworzeń.
W tym miejscu Winnetou poczerwieniał nieco na twarzy, ponieważ zauważył, że z namiotu wypełza jego młody przyjaciel, który zdążył upiąć włosy w kitkę. Jakby wokoło nie było nikogo, tylko on i wódz, rzekł do Winnetou językiem wielce odległym od indiańskiego dialektu – kiwnij kasę dziadek, muszę do miasta skoczyć, spodnie mi się poplamiły.
Winnetou zaczerwienił się, ale miast wyrżnąć gnoja w pysk lub kopnąć w tyłek, a przynajmniej porządnie opieprzyć używając słów wulgarnych i ciężkich, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni zamszowy portfel, wyjął zeń sto złotych i wręczył długowłosemu młodzieńcowi.
Ten popatrzył zdziwiony na zielony banknot i powiedział – no co ty dziadek? To na portki, a piwo, a obiad, a co będzie jak spotkam znajomych?
Winnetou westchnął i wyjął drugą stówkę.
- To narka – rzekł młodzian i ruszył łagodnym stokiem wprost do drogi, przy której znajdował się przystanek autobusowy.
Jurek! – zawołał za nim dziennikarz z lokalnej gazety – zaczekaj zabiorę cię samochodem, pogadamy! Po czym ruszył biegiem za tamtym. Po drodze – a było to widać dokładnie – kręcił głową z niedowierzaniem i śmiał się.
Samochodzik i Winnetou zostali sami, a pomiędzy nimi zastygła cisza. – Oszalałeś – rzekł w końcu Winnetou – po co tu przyszedłeś?
Samochodzik zdziwił się – przyszedłem przez wzgląd na naszą przyjaźń. – Przyjaźń sryjaźń – odpowiedział na to Winnetou. – Ja tu usiłuję zarobić parę groszy, żeby mieć spokojniejszą starość, a ty wchodzisz mi w paradę. Po tych słowach wódz usiadł i opowiedział samochodzikowi historię swojego życia.
Okazało się, że świat ludzi wolnych, do którego tęsknił Winnetou, a którego tak obawiał się Samochodzik – urzędnik reżimowego ministerstwa – nie wygląda wcale tak, jak to sobie obaj wyobrażali. Winnetou poniósł wielką zawodową klęskę. Okazało się bowiem, że rynek wydawniczy, który był terenem jego działań – sprzedawał tam ilustracje do książek i projekty okładek – opanowany został przez jakieś podejrzane typy, co zakładały do pracy ortalionowe dresy. Nikomu już nie zależało na dobrej grafice, nikt nie chciał ilustrować książek. - zwolniono nawet korektorki – żalił się wódz Samochodzikowi - a co dopiero myśleć o grafikach. Grafik Tomaszu to teraz facet co potrafi wystukać coś na klawiaturze i zna programy komputerowe. Każ takiemu narysować głowę konia, to się obrazi, bo nie potrafi. To jest po prostu straszne.
Żeby jakoś przeżyć wódz zaangażował się w ruch ekologiczny. Jego styl, wcześniejsze sukcesy ułatwiły mu nieco drogę, poznał kilku wpływowych ludzi. Nie ukrywał wcale przed Samochodzikiem, że w zaczepieniu się u ekologów pomogły mu jego długo skrywane preferencje. – takie jest życie Tomaszu – albo się dostosujesz, albo giniesz – zakończył swoją przemowę.
- No, ale przecież masz świadomość, że to bzdura i manipulacja, że ktoś tobą steruje – odezwał się Tomasz.
- Cóż z tego, że steruje – wódz na to – skoro płaci i ja mam z tego całkiem niezłe życie.
Zasmucił się Tomasz Samochodzik postawą swojego przyjaciela i rzekł – Jak długo zamierzacie tu jeszcze siedzieć?
- Przez cały sezon polowań – takie mamy plany – chcemy, żeby w tym roku nie odbyło się tutaj żadne strzelanie. Za to nam zapłacono.
- Po co to robicie?
- Po co, po co, po co! – Wódz się zdenerwował – płacą to siedzimy. To biznes. Ja daję twarz i swoją przeszłość, dzieciaki wkładają w to zapał, telewizja kręci, łowczy się wścieka, myśliwi to samo i każdy ma jakieś zajęcie. Jest o czym gadać, o czym pisać w gazetach. Interes się kręci.
- A muflony?
- Co muflony?
- Przecież chronicie muflony, a ten cały obóz rozłożony jest pod górą, na której one najbardziej lubią przebywać. Tu jest głośno, wszyscy wrzeszczą, ciągle podjeżdżają samochody, nie macie nawet toalet…
- Jutro będą – ucieszył się wódz – dobrze, że mi przypomniałeś! Jutro przywiozą toi-toiki. Nareszcie!
Samochodzik zasmucił się jeszcze bardziej widząc, jak wódz cieszy się z tego, że przywiozą my plastikową wygódkę.
- Co musiałby zrobić łowczy, żebyście sobie stąd poszli?
Wódz zamyślił się, po czym rzekł – siedzi tu trzydzieści pięć osób – To biedne dzieciaki, co chcą sobie zarobić na piwo i papierosy, myślę, że jakby każdy dostał po tysiącu, do tego po trzy dla aktywistów i dziesięć dla mnie. No i to by było na tyle – tu wódz rozłożył ręce w geście bezradności, tak jakby do brania łapówek zmuszały go jakieś ciężkie i nie dające się ominąć okoliczności.
- To jest przecież skandal – rzekł cicho Samochodzik – jak możesz tak w ogóle mówić.
- Daj spokój Tomaszu – wódz uśmiechnął się – dobiegam do siedemdziesiątki, chcę jeszcze trochę pożyć. Nie mam innego wyjścia.
- Ile! Wrzasnął pan łowczy, wuj pięknej Marysi, kiedy Samochodzik oznajmił mu czego żądają ekolodzy. - Ile! Przecież to niemożliwe! To jest skandal, to skurwysyństwo i chamstwo. Obrońcy muflonów?! Bydlaki! Złodzieje! A ten pańskie Winnetou to najgorszy oszust pod słońcem – wrzeszczał wuj Marysi, a kiedy trochę się uspokoił, oczy zwęziły mu się niebezpiecznie i wycedził przez żółte od tytoniu zęby słowa straszliwe – to już taniej będzie go zastrzelić. Potem zaś zaśmiał się diabolicznie, wsiadł do swojego dżipa i odjechał.
Nie, nie myślał wcale pan łowczy o tym, by dokonać morderstwa i porzucić zwłoki siedemdziesięcioletniego starca gdzieś w górach, na pastwę wilków, które coraz liczniej przekraczały przełęcze od wschodniej strony gór zadomawiając się w tutejszych lasach. Łowczy liczył na coś innego. Na to mianowicie, że jego włoski przyjaciel Mario okaże się tym, za kogo pan łowczy go uważał. Liczył także na to, że użyje on swojego autorytetu i że jego powaga będzie sto razy większa niż powaga i możliwości tych, którzy płacili staremu wodzowi.
CDN
Inne tematy w dziale Kultura