Nie wiem, czy ktoś mi w to uwierzy, ale w PRL nie istniało coś takiego, jak drogeria. Były jakieś sklepy z kosmetykami i proszkami do prania, ale drogerii, takiej prawdziwej, nie było. Przez ów brak świat naszych doznań zmysłowych został poważnie ograniczony i zubożony. Nie wiedzieliśmy jak pachnie porządne mydło, ani dobry proszek do prania, nie mieliśmy pojęcia co to jest wybielacz, choć przecież można było kupić różne bielinki. Nie o to jednak chodziło i nie o to chodzi nadal. Chcieliśmy, żeby u nas także wszystko było tak, jak na zachodzie. Nigdy nie zapomnę dnia kiedy w moim domu pierwszy raz pojawiło się mydło „zielone jabłuszko”. Siedziałem na brzegu wanny i trzymałem je przy samym nosie, żeby nawdychać się jak najwięcej tego niezwykłego aromatu. Pudełko zaś po tym mydle trzymałem w biurku, jak relikwię, dopóki zapach całkowicie nie wywietrzał.
Rodzice kupili potem jeszcze szampon o nazwie „zielone jabłuszko” i to już była prawdziwa orgia aromatów. Kiedy się skończył, pusta butelka długo stała na brzegu wanny. Nawet gdy była już pognieciona i szara nikt nie śmiał jej wyrzucić do śmieci. Stała tam sobie i przypominała nam wszystkim o tym, że gdzieś tam hen, hen, są krainy w których produkuje się rzeczy cudownie pachnące. Nasze rodzime kosmetyki nie pachniały tak dobrze. Jako dziecko używałem zwykłego mydła, którego zapachu nie mogę sobie przypomnieć, nie wiem czy było to mydło „Nicea” czy jakieś inne, jego charakterystyczną cechą było to, że nie dało się zapamiętać czym pachniało. Był także proszek „Cypisek” produkt dla dzieci, który wywoływał podrażnienie skóry u bardziej wrażliwych dzieciaków i dziwne plamy na rękach mam, które prały w nim nasze ubrania. Była pasta do zębów, która w zetknięciu z wodą nie wytwarzała piany, ale za to znakomicie nadawała się do malowania białych sportowych trampek, kiedy się mocno przybrudziły.
Dochodziły nas także zapachy ze wschodu. Nigdy nie zapomnę zielonego pudełeczka z tłustym kremem poziomkowym produkcji radzieckiej, który wydawał mi się aromatem wprost niebiańskim. Kiedy się wyczerpał, trzymałem w tym pudełku haczyki wędkarskie. Zupełnie nie wiem dlaczego po tępiły się one tam okropnie i właściwie nie nadawały się już do użytku. Zapach tego kremu podobał mi się jednak tak bardzo, że nie wyrzuciłem pudełka. Nosiłem go w kieszeni bardzo długo.
Jeśli miałbym się zdobyć na jakieś uogólnienie dotyczące zapachów polski ludowej, jeśli miałbym określić wyraźnie czym pachniał PRL, powiedziałbym, że chlorem. Zapach łazienek w przedszkolu i w szkole wrył mi się w pamięć tak mocno, że powraca czasem jeszcze dziś. Każdego poranka, po przybyciu do szkoły wkraczałem do łazienki i od razu ogarniał mnie duszący zapach chloru, którym dezynfekowano klozety, umywalki i podłogi. Śmierdziało okropnie. Był to jednak jedyny dostępny wtedy sposób, by utrzymać te pomieszczenia w czystości.
W powszechnym użyciu było w tamtych czasach także szare mydło i pasta BHP, którą zmywało się z dłoni najsilniejsze zabrudzenia. Czym to pachniało nie pamiętam, ale na pewno nie był to przyjemny zapach. Był jeszcze zapach krochmalu, ponieważ w tamtych czasach krochmalono pościel, po to by była sztywniejsza.
Osobną kategorią zapachów były aromaty spożywcze. Osobliwie te, które dodawano do ciast. Stały one w sklepie w tajemniczych fiolkach i pachniały zupełnie nieziemsko. Szczególnie lubiłem zapach waniliowy i arakowy, nie wiem czy dziś jeszcze sprzedaje się takie aromaty, ale chyba nie. W zeszłym roku próbowałem kupić coś takiego z zamiarem wlania tego do zanęty wędkarskiej, ale znalazłem tylko zapach waniliowy i nic więcej.
Zupełnie odlotowo pachniały zakłady zbiorowego żywienia, przeróżne stołówki i kantyny. Wobec braku żywności na rynku zapachy stamtąd dobiegające wydawały się rozkoszą dla nozdrzy – tam myślałem wtedy – dziś o ile sobie to dobrze przypominam, pachniało tam kaszanką i gotowaną kiełbasą. Czasem wędzonym boczkiem, rzadziej rybą.
Zupełnie nieprawdopodobny zapach miała stołówka w internacie, w którym mieszkałem w latach osiemdziesiątych. Smród ten budzi mnie czasem w nocy. Śni mi się, że muszę zejść z góry, z pokoju i iść do stołówki, żeby zjeść ogórkową ugotowaną z przegniłych ogórków, które wydzielają ten upiorny fetor. Fetor od którego mdleją zwierzęta i ludzie. Kiedy jestem tuż, tuż obok stołówki, budzę się zawsze i z satysfakcją stwierdzam, że jestem we własnym łóżku, a ogórkową mogę przyrządzić sam, z wielką starannością dobierając do niej wszelkie potrzebne produkty.
Na stołówce tej śmierdziało prawie wszystko, nie wiem jak mogliśmy jeść to, co tam podawano, ale człowiek jest w stanie przetrzymać wiele rzeczy. Zapach i żałosne ubóstwo posiłków także. Nigdy nie zapomnę kiedy w trzeciej klasie pojechaliśmy zalesiać góry Izerskie. Zakwaterowano nas w miejscowości Rozdroże Izerskie, gdzie był właściwie tylko przystanek autobusowy i hotel robotniczy dla pracowników leśnych. Pierwszego dnia na stołówce kucharz, uwijający się jak fryga i wrzeszczący na wszystkich facet, wrzucać nam zaczął na talerze średnicy niewielkiego sombrero kiełbasę z wody, która opasywała ten wielki talerz dookoła. Ładował do tego łyżkę musztardy i drugą tartego chrzanu. Pachniało to tak, że można było zemdleć. Po żałosnych posiłkach, które podawano nam w internacie był to prawdziwy szok. Jeden z kolegów nie uwierzył wprost w to co widzi i zapytał ruchliwego kucharza – panie na ile osób ta kiełbasa?! – Na jedną synu, na jedną – ryknął kucharz wychylając się z okienka, a my po tych słowach rzuciliśmy się w milczeniu na to co było na talerzach. Nigdy już potem żaden posiłek nie smakował mi tak dobrze i nie pachniał tak aromatycznie, jak ta kiełbasa z Rozdroża Izerskiego.
Zupełnie specjalny charakter miały zapachy świąteczne. U mnie w domu można było nawet mówić o pewnej ewolucji zapachów która miała miejsce w okresie przedświątecznym, w czasie świąt i tuż po nich. Najpierw tata przywoził ze wsi pół świniaka i cały dom śmierdział czyszczonymi jelitami, surowym mięsem, krwią i paloną nad denaturatowym płomykiem świńską skórą. Był to konglomerat zabójczy, ale lubiłem go bo zwiastował rychłe nadejście świąt, prezenty, choinkę i dużo dobrego jedzenia. W miarę, jak ojciec i mama przerabiali świńskie mięso na wędliny zapachy zmieniały się, aż w końcu przychodził moment, kiedy cały dom zaczynał pachnieć świeżo uwędzoną na olszynie i jałowcu kiełbasą. To była najpiękniejsza chwila w całych świętach, a kiełbasa, którą produkował mój tata miała najwspanialszy smak w całym moim dzieciństwie. W miarę jak obsychała wisząc na starym kiju od szczotki ułożonym na oparciach dwóch krzeseł jej aromat słabł, a potem ustępował zapachom ciast, tartego maku i mielonej kawy i suszonych grzybów. Tym wszystkim przesiąknięty był dom w czasie świąt. Później kiedy ciast bywało, kiedy pozostawały z nich tylko wyschnięte okruszki, zapachy ulatniały się i nie zostawało po nich w końcu nic, dom zaś wypełniał się na powrót mdłym aromatem gotowanych ziemniaków, krupniku i kiszonej kapusty. I tak aż do następnych świąt.
Z dworu dochodziły nas zapachy zgoła odmienne. Na całej ulicy pachniało przez większość roku palonym węglem, najmocniej było to oczywiście czuć w zimie, trochę słabiej wiosną i jesienią. Lato pachniało u nas skoszoną trawą i macierzanką, którą zbierałem i suszyłem nad kuchnią, jako mały jeszcze chłopiec. Lato w moim miasteczku pachniało także sosnowym lasem i torfem zalegającym tuż pod powierzchnią darni. Zupełnie inaczej niż u moich dziadków, gdzie wszystko było unurzane w aromacie robionego przez babcię białego sera, który obciekał i dojrzewał nad zlewem, mleka przynoszonego w dużej, blaszanej bańce i owoców, które zbieraliśmy wszyscy wynajmując się jako pracownicy sezonowi.
Zapach zupełnie specjalny, dla wielu nieznośny, miała Wisła. Każdy kto był nad wielką rzeką w ciemnościach, nim wstało słońce, wie o czym mówię. Ta mająca w sobie coś z zapachu gorącej stali woń uderzała człowieka po głowie, bo już nawet nie po nozdrzach, a przecież to była tylko rzeka, pełna zimnej, mętnej wody, butwiejących pni, żywych ryb i martwych zwierząt, które nie zdołały ujść prądowi. Rzeka potężnie zanieczyszczona, ale mimo to fascynująca i dzika. Mnie zapach Wisły nie odstręczał nigdy, choć czasem śmierdziało stamtąd straszliwie, szczególnie wiosną, kiedy nurtem płynęły martwe prosiaki wrzucane tam prze jakichś zwyrodnialców. Widok tej wiosennej Wisły, z wielkimi czapami brudnej piany, Wisły szumiącej mocno i groźnie i wydzielającej ten mocny, okropny zapach, zapamiętam sobie na całe życie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości