coryllus coryllus
196
BLOG

O ludziach kultury i rewolucjach artystycznych

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 8

Los zetknął mnie ostatnio, mnie i moją książkę, z ludźmi czynnymi i ważnymi na lokalnym rynku kultury. Poszedłem po prostu wręczyć swoje dzieło osobom, co do których miałem pewność, że książki czytają, rozumieją co w nich jest napisane, a odróżnienie książki interesującej od nudnej nie sprawia im żadnych trudności. Przeciwnie –odróżniają te książki w lot, wystarczy, że przeczytają pierwszą ich stronę. Zostawiłem im po egzemplarzu, z dedykacją (oskarżenia o wazeliniarstwo wobec osób wpływowych odrzucam. To była promocja tytułu) i pogawędziwszy miło, wyszedłem, Niczego nie chciałem, niczego nie proponowałem, o narzucaniu się nie było więc mowy. Po jakimś czasie poszedłem do jednej z tych osób sprawdzić co też myśli o moim „Pitavalu”, który w końcu otrzymała w intencji szczerej, z piękną dedykacją. Tak się złożyło, ze osoba ta prowadzi w naszym mieście dość znaną księgarnię, w której często bywałem i robiłem tam zakupy przynajmniej raz w tygodniu. Nie było więc tak, że tylko ja miałem do osoby owej jakieś anse, w drugą stronę także to działało, bo dla księgarni w małym mieście, każdy stały klient jest ważny. 

Wszedłem, przywitałem się i zapytałem czy podobała się osobie moja książka. Osoba popatrzyła na mnie wzrokiem nie znanym mi dotychczas i rzekła, że nie miała czasu jej przeczytać. –Aha – odrzekłem i już miałem wychodzić pożegnawszy się, kiedy padło z jej strony jeszcze jedno pytanie – a książki dla dziecka kupiłeś? – Kupiłem – ja na to. – A gdzie? – osoba znów swoje. – W sieci. I to był właściwie koniec mojej znajomości z osobą co do której nie miałem wątpliwości, że książki czyta i rozumie co w nich jest napisane. Usłyszałem bowiem, że osoba nie chce u siebie takich książek jak moja. Zasugerowałem nieśmiało, że był to tylko prezent – za dramo i bez zobowiązań. - Nie chcemy takich książek nawet za darmo – rzekła osoba, a jak uśmiechnąłem się i wyszedłem, bo cóż było robić.
 
Kolejna osoba, której wręczyłem książkę przez siebie napisaną zachowała się o wiele bardziej odpowiedzialnie. Po pierwsze przeczytała ją, a to już dużo, po drugie wskazała mi błędy, które w niej dostrzegła. Okazało się, że jest tam 16 literówek. Ucieszyłem się, że tak właśnie podeszła osoba owa do sprawy, nie ma bowiem bardziej wyrazistego znaku, że książka jest dobra, jak takie zachowanie. Już tłumaczę o co chodzi. Moja wiedza na temat oceny tekstów pochodzi z praktyki redakcyjnej. Zasada rządząca ocenianiem jest czytelna i prosta; jeśli ktoś napisze tekst słaby, nędzny, nudny i merytorycznie wątpliwy, tekst ten natychmiast ląduje u grafika, który wlewa go na kolumnę. Dzieje się tak dlatego, że nikt z redaktorów nie chce takiego tekstu poprawiać. Im to wprost uwłacza i mierzi ich bardzo, dlatego właśnie wolą wrzucić to do druku i mieć spokój niż zawracać sobie tym głowę i tracić czas. Papier w końcu nie jedno już zniósł. Co innego gdy ktoś przyniesie tekst dobry. Wtedy – a wszyscy wyczuwają to od razu – rozpoczyna się poprawianie takiego tekstu, bo każdy chce mieć swój udział w tej przygodzie i móc potem powiedzieć, że ten wspaniały materiał, który czytało pół miasta z wypiekami na twarzy to także jego zasługa. Oczywiście tekst zostaje przez redakcję skastrowany, zniszczony i popsuty, a autor który go wymyślił i napisał odchodzi wyszydzony, tak jakby to on zniszczył swoją pracę własnymi rękami. Bywają jednak teksty których popsuć się nie da. Są po prostu tak wyśrubowane, że żaden myślący redaktor ich nie ruszy z obawy, by się nie ośmieszyć. Taki tekst załatwia się w inny sposób – szuka się w nim literówek. I to jest niezawodny dla autora sygnał, że jego praca została doceniona. Nagrodzić jej co prawda nie można bo są inni, znaczniejsi i godniejsi, ale literówek zawsze można poszukać i to powinno zdolnemu autorowi wystarczyć na jakiś czas.
 
Ja oczywiście w swej niszczącej wszystko prostocie, w tej mizantropi zabójczej i weredyzmie upiornym opowiedziałem to co tu jest powyżej osobie, która mi te literówki znalazła. Oczywiście spodziewałem się reakcji ironicznej i zabawnej, właściwej ludziom inteligentnym i oczytanym. I zawiodłem się srodze, bo potraktowano mnie poważnie oznajmiając niechęć do „tego typu literatury”.
 
Jakiegoż więc typu literaturą jest ten mój „Pitaval”? Wymyśliłem sobie kiedyś, mając w pamięci dokonania wielkich tego świata, że człowiek piszący powinien opiewać świat widziany za oknem z maksymalną prostotą i prawdomównością. Nie ma bowiem nic bardziej zaskakującego dla czytelnika niż opisanie jego własnego otoczenia, rzeczy i spraw widzianych przezeń na co dzień przy zastosowaniu jakieś ciekawej metody. Metoda, którą zastosowałem nawiązuje wprost – i przyznam się do tego od razu – do literatury czeskiej, a szczególnie do Bohumila Hrabala, a nieoceniona Latinitas napisała kiedyś także, że do Oty Pavla, ale to nie może być prawda, bo ja nigdy nie przeczytałem ani linijki z tego co Pavel napisał. Jest więc to książka o ludziach, którzy jeżdżą rowerami po naszych ulicach, o ludziach którzy pobierają zasiłki w opiece społecznej, o chamach z drogówki domagających się łapówek, o nieszczęśliwych mężczyznach, których nikt nie kocha. Słowem o tym wszystkim co występuje w naszym świecie, a czego przeciętny czytelnik ma świadomość, ale nie widuje na co dzień.
 
Widziałem te rzeczy za to ja, będą reporterem lokalnej gazety i opisałem je na tyle prosto i przystępnie, by nie było wątpliwości, że to właśnie nasz świat. Ironia tej książki jest pozorna, bo opowiadam tam o sprawach wielce poważnych, takich jak porządek społeczny i hierarchie wartości, według których ludzie oceniają bliźnich. Szyderstwa zaś tam zawarte są konieczne ponieważ w naszym zepsutym świecie nie ma innego sposobu by opowiedzieć o niespełnionych marzeniach i klęskach samotnych ludzi. Akcja wszystkich opowiadań rozgrywa się w Polsce, większość historii wydarzyła się naprawdę około dziesięciu, dwunastu lat wstecz. Widać więc także, w czasie lektury „Pitavala” jak bardzo zmieniło się nasze życie w pewnych obszarach i jak skostniałe i sztywne jest ono w innych.
 
Reakcja wyżej opisywanych osób na moją książkę i jej przesłanie skłania mnie jednak do tego by porzucić to co uważałem do tej pory za wartość. Jeśli bowiem osoby zaznajomione z książką nie dostrzegają tej wartości, a wręcz przeciwnie uważają, że opisywanie nieudaczników, ludzi uwikłanych i nie radzących sobie ze słabościami świadczy jedynie o tym, że sam autor jest jednym z nich, to cóż dopiero powie czytelnik mniej wyrobiony?
 
Postanowiłem, że wszystkie moje przyszłe książki, prócz oczywiście tych, które są już napisane i czekają na wydawcę, czyli prócz „Dzieci peerelu i „Mojego domu” będą jak najdalsze od naszej współczesności. Ich akcja rozgrywać się będzie w Indiach, Ameryce Południowej lub na Majorce, w najgorszym razie w Niemczech przed siedemdziesięciu laty. Bohaterami zaś zawsze będą supermani z kwadratowymi szczękami lub ludzie bardzo bogaci i wpływowi, czasem także bardzo bogaci i wpływowi przestępcy. Takie są bowiem oczekiwania rynku i ja sam ich nie zmienię. Nie zrobię rewolucji w literaturze. Bo na tym właśnie proszę państwa polegają wszystkie artystyczne i nie artystyczne rewolucje – na skierowaniu uwagi publiczności na świat najbliższy i na nią samą, na oderwaniu jej w słup postawionego wzroku od sprawy odległych, fikcyjnych, wymyślonych i nieprawdziwych. Dziś jednak nie pora na to. Dziś jest święto fantasmagorii i głaskania rozbudzonych aspiracji. Świętujmy więc i czytajmy. Najlepiej  Olgę Tokarczuk.
 
Ci, którzy po przeczytaniu powyższego nadal zainteresowani są moją książką „Pitaval prowincjonalny” mogą zajrzeć na stronę www.coryllus.pl
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Kultura