Tekst ukazał się we wrześniowym numerze magazynu "Gentelman". Tak przynajmniej utrzymuje wydawca, bo u mnie na wsi nie ma kiosku.
Tak się składa że w dzisiejszym świecie odbiorcami literatury są głównie kobiety, one – choć podobno nie mają czasu – znajdują go jeszcze tyle, by przeczytać książkę, niekiedy nawet całkiem grubą. Kobiety, z natury wrażliwe, emocjonalne i empatyczne mają z książką kontakt niemal intymny i książka jako produkt, jako medium i jako przedmiot czyni kobiety piękniejszymi i lepszymi – przez to właśnie, że tak dobrze pasuje do ich natury. Dużo lepiej moim zdaniem niż płyta z muzyką. Kobietom w zasadzie jest wszystko jedno co czytają, byle miało to jakiś poziom i nie było nudne, za głupie lub kłamliwe. Nienaturalną więc rzeczą wydaje się stworzenie na rynku segmentu zwanego literaturą kobiecą, bo skoro one i tak czytają to po cóż cokolwiek wyodrębniać?
Powód jest i nie dotyczy on jedynie ułatwień w handlu, promowania pisarek – bo literatura kobieca to głównie domena pisarek – i jakiejś takiej szczególnej, acz niegroźnej kokieterii. Literatura kobieca służy także czemuś innemu. Spróbuję to wyjaśnić. Mamy oto książkę Elfriede Jelinek, znanej austriackiej pisarki i noblistki, książka jest jakby na to patrzeć, stosując nawet bardzo liberalne kryteria po prostu obsceniczna i opowiada historię osoby zdegenerowanej i podłej, a jednocześnie genialnej – realizującej się w muzyce. Połączenie tych wszystkich cech w jednym ciele, w dodatku jak to widzimy w czasie oglądania ekranizacji – ciele wcale nie pięknym i zaskakująco podobnym do prawdziwego ciała Elfriede Jelinek, sprawia że powieść zaczyna zyskiwać popularność. Dlaczego? Ano dlatego, że tłumaczy i usprawiedliwia różne chętki i obsesje, od których nikt nie jest wolny, także kobiety. Tłumaczy także frustrację i zapiekłą niechęć do ludzi w sposób taki, że czytelniczka lub czytelnik, który doświadcza uczuć podobnych i – przyznajmy - wcale nie pięknych, czują się z automatu rozgrzeszeni. Podłość tej książki polega także na tym, że mówi ona wprost – to nic, że jesteś mała, piegowata i masz krzywe nogi, możesz się tak samo rżnąć na prawo i lewo jak twoje ładniejsze koleżanki i nic komu do tego. Pozostaje oczywiście ta dręcząca niepewność czy adresatki tego lamentu rzeczywiście tak czynią zawsze i wszędzie, ale to nie spędza snu z powiek naszej autorce.
Jeśli jeszcze istnieją na świecie jakieś kobiety, które tego nie wiedziały, nie miały świadomości, że dzisiejsza moralność daje im za darmo takie możliwości to dzięki Elfriede Jelinek już to widzą. Z mojego punktu widzenia nie jest to ani dobrze, ani źle. Można się jednak zastanawiać na ile literatura kobieca pomaga kobietom i leczy ich poobijaną psychikę, a na ile wpędza je w świat chorych i mocno nierealnych projekcji. Pragnienia i inspiracje seksualne kobiet to jedno, a możliwość ich realizacji w toaletach wyższych uczelni przy udziale młodych studentów to drugie. Te dwie sprawy nigdy prawie się nie pokrywają o czym taka duża dziewczynka jak Elfriede powinna już dawno wiedzieć. Jeśli nie wie to znaczy, że kłamie.
Wyobraźmy sobie teraz, że ja Coryllus, mam rozmaite chętki i boję się je realizować, albo się wstydzę, albo coś tam innego. Mam na przykład kłopot z agresją, która obezwładnia mnie na widok tego durnia sąsiada i zawsze kiedy go widzę chcę porwać widły i wbić mu je w ten tłusty kałdun. I co wy na to? Pojawiają się teraz pisarze, którzy konstruują narrację następującą – wysoki, chudy, sfrustrowany autor i bloger nie radzi sobie ze swoimi emocjami. Czy to źle? Ależ skąd – każdy ma prawo do emocji. Nie lubisz tłustego sąsiada? Leć po widły, wypruj mu bebechy, ulżyj sobie, a będziesz szczęśliwy, zaś książka o tobie trafi na listy bestsellerów. Może nawet zostanie nominowana do Nobla. Potem powstanie takich książek setka i nazwiemy ten segment literaturą męską lub prawdziwie męską, albo jakoś inaczej, żeby przedstawicielom handlowym było to łatwo wymówić.
W Polsce oczywiście na razie nie ma mowy o tym, by jakaś pani opisała swoje obsesje w ten sposób jak czyni to Elfriede Jelinek, my mamy inne ciekawostki i inne usprawiedliwienia dla głupoty i złej woli się u nas wypisuje. Oto niejaka Kalicińska napisała powieść składającą się głównie z dialogów, pod tytułem „Dom nad rozlewiskiem”. Opowiada w niej o wyrzuconej z pracy pracownicy agencji reklamowej, która jedzie na Mazury, by tam odnaleźć swoją prawdziwą matkę, która zostawiła ją dawno temu z ojcem i poszła w tak zwany cug z jakimś nauczyciele Wf czy kimś podobnym. Urocza historia. Córka wraca teraz do niej i zostają obie najlepszymi przyjaciółkami i powiernicami swych najskrytszych tajemnic. Nie mają one jednak w głowach takich projekcji jak Elfriede, o nie, nie łażą po kinach porno i nie zaczepiają obcych facetów w dworcowych ubikacjach. One chcą po prostu żyć w prostocie i szczęściu i żeby wszyscy im wszystko wybaczyli i jeszcze żeby jakiś miły, niepijący pan znalazł się w pobliżu, a także żeby wybudować pensjonat i na nim zarabiać i jeszcze żeby wszyscy ich słuchali i przychodzili do nich po radę. Takie są marzenia kobiet według Kalicińskiej. Znam kilka kobiet i spieszę donieść autorce, że marzenia tych moich znajomych są nieco inne – całe szczęście.
Nie wiem kogo tam Kalicińska zostawiła i gdzie, we wczesnej młodości, nie interesuje mnie to, ale budowanie tak beznadziejnie nieprawdopodobnej z punktu widzenia psychologii i realiów fabuły jest po prostu zgrozą. Matka porzuca córkę, a ta jej wybacza, sąd przyznaje dziecko ojcu i pozwala matce żyć samotnie. Co za idiotyzmy? Rozumiem, że autorka zna kogoś kogo musi tą swoją książką udobruchać i przekonać, że każda podłość znajdzie zrozumienie, jeśli nie w życiu to w teatrze lub w literaturze. Tylko co to wszystko ma wspólnego z normalnymi kobietami, które czytają książki?
Książka ta została sfilmowana, a jej autorka ogłoszona popularną pisarką. Czyli jednak coś ma. Wracamy do tezy postawionej na początku tekstu: promowanie złych, słabych, wywracających świat i normy na opak książek jest cenne ponieważ uderza w najintymniejsze i nieładne nieraz ludzkie emocje, usprawiedliwia je od razu i rozgrzesza niszcząc to z systemu moralnego wpajanego nam od stuleci, co jeszcze się zachowało. Czytelnik i czytelniczka utwierdzeni w przekonaniu, że każde świństwo jest to wytłumaczenia, w dodatku utwierdzeni przez literaturę popularną i do tego jeszcze kobiecą, zasną spokojnie i nie będą się już bali diabłów nawiedzających ich w snach. Może się jednak okazać, że rankiem do ich drzwi zapukają diabły prawdziwe, realne i mające cholernie mało wspólnego z rynkiem książki.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura