Powtórzę to jeszcze raz; istnieje w Polsce bogata i silna tradycja lansowania książek nędznych, szkodliwych, niepotrzebnych i kuriozalnych oraz pomijania i zapominania książek ważnych, cennych, istotnych dla nas wszystkich razem i dla każdego z osobna. Proceder ten odbywa się w imię postępu, nawiązywania do istotnych, współczesnych nurtów w kulturze europejskiej, a także dla dobra autorów koniunkturalistów.
Koszta tego postępowania są straszliwe, powodują one nie tyle niechęć wstępujących w życie pokoleń do literatury polskiej ile całkowite tych pokoleń zobojętnienie na wszystko co w Polsce się pisze, pisało i pisać będzie. Sytuacja ta jest niezwykle komfortowa dla ludzi zajmujących się lansowaniem książek-potworków, albowiem zostawia im dużo przestrzeni do działania i uniemożliwia właściwie polemikę, bo niby po co polemizować i w czyim imieniu występować, kiedy i tak wiadomo, że nic nikogo nie obchodzi.
Jeśli zaś ktoś próbuje się spierać to zawsze można mu rzucić w twarz, że jest nacjonalistą, że jest zaściankowy, że ma ciasne horyzonty i temu podobne bzdury. Tym łatwiej czynić te zarzuty im grubsza warstwa kurzu pokrywa książki ważne, dawno napisane i skazane na zapomnienie, tym łatwiej im więcej pogubionych autorów zabiera się za obronę Polski publikując komiksy zrobione z epizodów Powstania Warszawskiego albo wojny Polsko-bolszewickiej czyniąc to oczywiście w dobrej wierze lub próbuje dyskutować z tą całą szkołą krytyczną a la Gombrowicz i Miłosz, która winna mieć na szyldzie napisane; ciosy poniżej pasa to nasza specjalność.
Tak się składa, że ostatnimi czasy mamy sporo wznowień w niewielkich nakładach książek ważnych i wręcz obowiązkowych dla każdego żyjącego w Polsce człowieka, którego interesuje przeszłość kraju i jego współczesność. Wznowiono księdza Meysztowicza, mamy „Nadberezyńców”, mamy Michała Kryspina Pawłowskiego, po długiej przerwie wydaje się znowu Sergiusza Piaseckiego. O tym wszystkim pisano już w salonie i ja także wspominałem o tych książkach. Dziś chciałem przypomnieć jeszcze jedną zapomnianą rzecz. Taką, która nie ma szans na wznowienie, choć dotyczy osoby dla Polski i kultury muzycznej świata wielce zasłużonej, chodzi o Karola Szymanowskiego.
W roku 1980 Wydawnictwo Muzyczne wydało wspomnienia siostry kompozytora Zofii. Książeczka nosi tytuł „Opowieść o naszym domu”. Jest to właściwie kilkanaście impresji literackich, których bohaterem jest dom Szymanowskich w Tymoszówce oraz sam Karol Szymanowski postać dla autorki najdroższa i najbardziej przez nią kochana. Autorka nie ukrywa inspiracji muzycznych, które towarzyszą jej przy pisaniu, słyszymy w tych słowach muzykę i nie ma możliwości, by jej tam nie usłyszeć. Nawet ktoś tak beznadziejnie nieobyty z dźwiękami jak ja musi ją tam odnaleźć. Język tej opowieści daleki jest od języka autorów innych kresowych wspomnień, może przez to, że opisuje bardzo delikatną i trudną do przedstawienia relację pomiędzy siostrą i bratem, może dlatego, że cały ten świat, którego centrum był Karol Szymanowski został starty z powierzchni ziemi po setkach lat istnienia. Może także dlatego, że z całej skarbnicy pamiątek jaką była Tymoszówka Szymanowskich została tylko jedna fotografia, na której widać dwór i muzyka Karola.
Dom tymoszowiecki to centrum sienkiewiczowskich kresów. Nie żaden Wołyń, nie humańszczyzna i nie Podole. To środek kozaczyzny, kilkadziesiąt kilometrów od znanego wszystkim miasta Czerkasy, to ziemia nasączona krwią, ziemia zdobywana i wydzierana zdobywcom. Nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości i rozterki – to Ukraina prawdziwa. Znad rzeki wieczorem niesie się śpiew dziewczyn, która ubijają kijankami bieliznę i ciągną pieść o kozakach co szli doliną na południe uciekając przed lacką pogonią. Dookoła rozciągają się majątki ziemian, po większej części Rosjan, którzy – jak pisze Zofia Szymanowska – wolną inwestować w samochody, w odróżnieniu od niewielu Polaków, którzy utrzymują wielkie i piękne stadniny. Dom pełen jest ukraińskiej służby, która zagaduje w miejscowym języku do francuskiej guwernantki. Wieś, nieodległa przecież, a obca, do roku 1917 przychodzi każdej jesieni do dworu wraz z innymi co roku nowożeńcami, po błogosławieństwo starszych państwa Szymanowskich. Dom w Tymoszówce to wieczne lato, bo zimę Zofia i Karol spędzają we Włoszech lub w Szwajcarii, tęskniąc co roku niewypowiedzianie do pól i gwiazd nad stepem i rzekami spływającymi do Dniepru.
W tym wszystkim, w całym tym sztafażu, umykającym literackim partaczom znajduje się miejsce najdziwniejsze z dziwnych. To mały, pobielony domek z boku dziedzińca. Wszyscy nazywają go kompozytornią. Każdego ranka Karol Szymanowski idzie tam i nie opuszcza go aż do piątej po południu. Zawsze jest ubrany tak samo; w czarne spodnie i białą tenisową koszulę. Siedzi tam i wśród tych pól pamiętających Chmielnickiego, wśród kurhanów, śpiewów wielogłosowych niosących się znad rzeki, wśród pszenic i pisze „Metopy”. I to jest proszę Państwa właśnie klucz do Polski. Być może jeden z najbardziej misternych i niezwykłych, taki który otwiera wszystkie tajemne drzwi.
Tak jak napisałem książeczki tej nikt już nie wyda, być może przyczyną jest jej impresyjny styl lub hermetyczny charakter muzyki Karola Szymanowskiego, tak hermetyczny, że nie rozumie jej pewnie nawet sam Jacek Żakowski ani żaden inny luminarz współczesnej kultury, można ją jednak łatwo kupić na allegro. Jak wszystkie wielkie i ważne rzeczy kosztuje mało; złotówkę i kilka groszy zaledwie.
Inne tematy w dziale Kultura