seafarer seafarer
66
BLOG

Wigilia i Święta na morzu

seafarer seafarer Święta, rocznice Obserwuj temat Obserwuj notkę 5
W rozmowie z Gospodarką Morską, kapitan żeglugi wielkiej Tadeusz Hatalski opowiedział o osobistych wspomnieniach na temat Wigilii i Świąt Bożego Narodzenia spędzonych na morzu. Mówił o trudnej pracy marynarzy, którzy z dala od domu starają się zachować tradycję. Wywiad przeprowadził Mikołaj Pilecki dla portalu GospodarkaMorska.pl.

image

Mikołaj Pilecki
Czy marynarze mają specjalne zwyczaje wigilijne i świąteczne? Czy są to jakieś szczególne potrawy, być może nabożeństwo ma jakiś wyjątkowy przebieg, a może kolędy przypominają szanty?
Tadeusz Hatalski
Muszę Pana rozczarować, niestety marynarze nie mają takich specjalnych, szczególnych zwyczajów na morzu, jeżeli chodzi o Wigilię. Wigilia jest świętem typowo polskim i jest świętowana tylko u nas w Polsce. Wigilii nie ma w Niemczech, nie ma w Anglii, nie ma w innych krajach. Zawód marynarza jest zawodem międzynarodowym i jak wspomniałem, nie wszystkie narodowości obchodzą wigilię.  
Oczywiście, na statkach polskich, tak jak to było w dawnych czasach, na statkach pod polską banderą, cała załoga była polska, ale te czasy już minęły. W tej chwili załogi statków są międzynarodowe. I jeżeli tam są Polacy, to Wigilia jest obchodzona, jest świętowana. Szczególnie jeżeli kapitan i oficerowie są z Polski no i kucharz w przypadku Wigilii osoba najważniejsza. Ale, jeżeli kapitan jest z Filipin albo innej narodowości, na przykład z Niemiec albo Irlandczyk czy też Anglik, to o Wigilii na statku nie ma albo jest o nią trudno.
MP
Wtedy rozumiem, że kucharze starają się w jakiś sposób swoim gotowaniem przypomnieć członkom załogi o Wigilii?
TH
Tak. Jeżeli jest kucharz Polski to nie ma problemu, bo kucharz Polak zna potrawy wigilijne, umie je przyrządzać, no i oczywiście je przyrządza. Gorzej jest, jeżeli jest kucharzem jest marynarz innej narodowości. Opowiem Panu historię, która mi się kiedyś przydarzyła, historię związana z wigilią.
To było już wiele lat temu. Zaokrętowałem na statek niedługo przed Świętami. Obsada tego statku, jak zwykle to bywa, była w pełni międzynarodowa. Marynarze na pokładzie i kucharz to byli Rosjanie (to było jeszcze przed napaścią Rosji na Ukrainę), starszy oficer z Ukrainy a bosman i starszy mechanik byli z Cabo Verde. Ale na tym statku nie było załogi. To znaczy formalnie, oczywiście była. Bo przecież bez załogi statek nie popłynie w morze. Ale ta załoga to byli poszczególni ludzie, zamknięci w sobie, którzy po wykonaniu wyznaczonej pracy zamykali się w swoich kabinach. Pewnie była to ‘zasługa’, typowo pruskiego drylu, jaki panował na statku za poprzedniego kapitana.
Zbliżały się Święta. Nie czułem się jednak świątecznie a wręcz odwrotnie, byłem w dość przygnębiającym nastroju. W kraju Święta, szczególnie wigilia, są tak bardzo uroczyste. Choinka, zastawiony stół, opłatek, życzenia, prezenty no i przede wszystkim ta szczególna atmosfera, atmosfera jedynego takiego wieczoru w roku. I będąc w kraju, w domu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że nie wszędzie tak jest. Że nie w każdym kraju, w tym dniu zwierzęta przemawiają ludzkim głosem. No, bo żeby ten wieczór był taki szczególny, potrzebnych jest wiele bardzo prozaicznych spraw. Karp, uszka, barszcz i jeszcze wiele, wiele innych nie tylko potraw i nie tylko materialnych rzeczy…. Jak jest cała polska załoga to nie ma problemu. Wszyscy wiedzą, jaki ten wieczór jest i kucharz zawsze coś znajdzie i przygotuje lepiej lub gorzej. A tutaj z Polski ja sam! Jak zrobić Święta? Jak przygotować wigilię?
Beznadziejna sprawa. Z ciężkim sercem, niemniej próbowałem coś robić. W statkowym magazynku znalazłem choinkę i postawiłem ją w mesie. Z ubieraniem choinki było gorzej, bo żadnych bombek nie było, niemniej w mesie świąteczny element już był. Kucharz Rosjanin a Rosjanie, mimo, że żyją tak blisko nas, niewiele wiedzą o naszej wigilii, a w ogóle, jako prawosławni Święta obchodzą dwa tygodnie później) za moją sugestią przygotował rybę i zrobił ‘pielimieńje’, które miały robić za uszka do barszczu, upiekł też jakieś ciasto. Wieczorem marynarze przyszli na kolację. Zanim usiedliśmy do stołu, złożyłem im świąteczne życzenia i podzieliłem się opłatkiem, który przywiozłem ze sobą z domu. Opowiedziałem im też, dlaczego ten opłatek i o tym jak ludzie w Polsce spędzają ten wieczór. Potem usiedliśmy do skromnej kolacji wigilijnej. Może nawet więcej niż skromnej. A po kolacji jeszcze przez chwilę siedzieliśmy przy lampce wina i rozmawialiśmy.
I wtedy, czarnoskóry bosman z Cabo Verde powiedział. To była najpiękniejsza wigilia na statku w moim życiu … I poczułem, że jednak są Święta. I że na statku znowu jest załoga. No cóż przyznam się szczerze, że miło na sercu mi się zrobiło.
MP
Czyli Wigilia spełniła swoją rolę?
TH
Tak, spełnia swoją rolę. To, że jest serdeczna atmosfera, że ludzie się otwierają i są razem.
MP
Czy taka kolacja odbywa się w mesie?
TH
Tak, kolacja się odbywa w mesie. Kiedyś, w dawnych czasach to były mesa oficerska, mesa załogowa, mesa kapitańska. Teraz już nie ma, zwyczaje się zmieniły. Załogi są zdecydowanie mniejsze, statki zautomatyzowane, toteż mesa jest tylko jedna, a poza tym również, nastąpiła można powiedzieć demokratyzacja zwyczajów. Jest takie jedno pomieszczenie, w którym marynarze jedzą posiłki. I tam się odbywa Wigilia. Tak jak mówię, jeżeli jest polska załoga, jeżeli kapitan jest Polak, ten dzień jest uroczysty. Zawsze starałem się, żeby na Wigilię stół był przykryty białym obrusem, bo normalnie na morzu, pogoda jest różna, często sztormowa, statkiem rzuca, kiwa itd. I obrusów na stole się nie zakłada. Także żeby to było uroczyście i żeby te potrawy były takie jak w domu. I oczywiście, żeby też była choinka. Jeżeli, tak jak już wcześniej wspomniałem, kucharz jest Polakiem i większość załogi jest polska, to bardzo łatwo tę atmosferę przywrócić.
MP
W tych dawniejszych czasach, kiedy statek był pod polską banderą, załoga była polska i było wiadomo, że rejs odbędzie się w czasie świątecznym, ktoś musiał dbać o to, żeby te wszystkie dania – chociażby ryba – na Wigilię były przygotowane... Czy zajmował się tym kucharz, czy też kapitan miał na to wpływ?

TH
Kucharz tym się zajmował, oczywiście. Jak wracamy do dawnych czasów, jeszcze z poprzedniej epoki, to ja w tamtym czasie pracowałem w Polskich Liniach Oceanicznych. Jeżeli statek wypływał w morze i wiadomo było, że święta będą w morzu i ochmistrz dbał o to. Wtedy jeszcze ochmistrz był na statku, który się zajmował zaopatrzeniem, zaprowiantowaniem statku. Toteż on pamiętał o tym, że będzie Wigilia, że trzeba zamówić ryby i to wszystko co jest potrzebne do przygotowania potraw wigilijnych. W tamtych czasach, Wigilie na statku były bardzo uroczyste.
Pamiętam taką Wigilię. Byłem na statku Bolesław Krzywousty, wtedy byłem jeszcze starszym oficerem. Akurat żona była ze mną w rejsie, zresztą w tym rejsie były żony kilku innych członków załogi również. Rejs był do zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej. Już wracaliśmy do kraju, statek był na Atlantyku, kolacja wigilijna była wspaniale przygotowana, białe obrusy, duża, ładna choinka, niestety sztuczna, bo na statku trudno o prawdziwą. Stół był pięknie zastawiony, kucharz bardzo się postarał. W trakcie przygotowań, pogoda była jeszcze dobra. Wigilia się zaczęła, przyszedł kapitan, złożyliśmy sobie życzenia i usiedliśmy do stołu. To była naprawdę bardzo uroczysta Wigilia. Załoga na tym statku była wyjątkowa zgrana, kapitan był dobrym kapitanem i dobrym człowiekiem. Ale w trakcie kolacji, pogoda zaczęła się pogarszać, statkiem zaczęło rzucać w górę i dół oraz przechylać na boki. I w pewnym momencie, mam ten widok przed oczami do dziś dnia, rzuciło statkiem na bok wyjątkowo mocno. I ten biały obrus z całą zastawą na stole, z tymi wszystkimi pracowicie przygotowanymi potrawami ‘pięknie’ wylądował na ścianie a potem na podłodze.
MP
To musiało być wtedy bardzo przykre.
TH
Tak, to było przykre, nastrój wigilijny prysł i zamiast kolacji wszyscy zajęli się zbieraniem z podłogi potłuczonych talerzy i rozsypanych potraw.
MP
Odbywały się nabożeństwa, czy był kapelan?
TH
Nie, księdza nie było nigdy na statku, to były jeszcze czasy komuny. To znaczy na pasażerskich statkach np. na Batorym być może i był kapelan, ale ja nigdy nie pracowałem na statkach pasażerskich. Toteż księdza na statku w załodze nigdy nie spotkałem.

MP
Wspomniał Pan o tym, że część załogi musiała pełnić wachty w różnych miejscach statku w czasie, kiedy trwała Wigilia, bo statek musi płynąć, musi pracować. Czy dzieląc się opłatkiem także pamiętano o tamtych członkach załogi?

TH
Tak, oczywiście albo ktoś szedł z opłatkiem na górę, albo na chwilę ktoś szedł ich zastąpić na 5-10 minut, żeby oni mogli zejść na dół do mesy i podzielić się opłatkiem. Na statku praca trwa całą dobę 24 godziny, To znaczy praca wachtowa. Na statku marynarze pracują w systemie wachtowym i dziennym, czyli na tzw. dejmance, od angielskich słów day & man, w swobodnym tłumaczeniu - praca dzienna. Natomiast wachty są pracą całodobowa. W układzie czterogodzinnym - 4 godziny pracy na wachcie, potem 8 godzin odpoczynku i znowu 4 godziny wachty. Wachty są podzielone, jest wachta kapitańska, wachta pierwszego oficera i wachta drugiego oficera. Kapitańska jest od 8:00 do 12:00 i wieczorem od 20:00 do 24:00. Wachta drugiego oficera jest w nocy, tzw. psia wachta, nocna wachta od 00:00 do 04:00 i w ciągu dnia od 12:00 do 16:00, drugi oficer jest zwykle najmłodszy z oficerów, toteż jego czas wachty jest najmniej ‘wygodny’, no i kolejna wachta, to wachta pierwszego oficera od 04:00 do 08:00 rano i wieczorem od 16:00 do 20:00.
MP
Powiedział Pan, że właśnie tamtej nieudanej wigilii była z Panem żona, z innymi członkami załogi też były żony. Także, jak wygląda kontakt z rodziną? No bo dzisiaj jest Internet, telefony satelitarne, a dawniej?
TH
W dawnych czasach kontakt był tylko przez radiostację, głównie przez radiostację Gdynia Radio. Łączności nie było przez całą dobę, tylko w czasie dobrej propagacji radiowej. W załodze statku był radiooficer, który nawiązywał łączność przez Gdynię Radio. Jeżeli ktoś miał w domu telefon, to można było się połączyć się z domem i przez chwilę porozmawiać. Znaczy, przez chwilę… Rozmawiało się tyle, ile kto chciał. Oczywiście w rozsądnych granicach i oczywiście takie rozmowy nie były za darmo, rozmowy były płatne.
Natomiast teraz radiooficerów już nie ma, łączność jest satelitarna albo przez telefon komórkowy. Jeżeli chodzi o radiostacje, to będąc kapitanem, gdy ze względu na automatyzację łączności radiooficerów z na statku już nie było, nawiązywałem łączność za pomocą radiostacji. Te radiostacje były już coraz bardziej zminiaturyzowane i zautomatyzowane. Toteż na statku, dwóch oficerów, czyli kapitan i pierwszy oficer albo drugi oficer, musieli mieć uprawnienia na prowadzenie łączności. Ja jeszcze się łączyłem przez Gdynię Radio. Najzabawniejsze, że pracowałem w tym czasie u angielskiego armatora, który miał siedzibę w Londynie. A Gdynia Radio bardzo długo utrzymywała swoją działalność i będąc na statku np. na Morzu Celtyckim, czyli bardzo blisko brzegów Anglii, nawiązywałem łączność, - z biurem armatora w Londynie - przez Gdynię Radio.
MP
Pamięta Pan, ile razy w ogóle był na morzu podczas Świąt? Być może jakieś miejsce szczególnie Pan zapamiętał? Co, co się dzieje, kiedy Wigilia i Święta zastaną w porcie?

TH
Nie pamiętam, ile razy spędziłem święta na morzu. Na morzu przepracowałem 45 lat, w tym blisko 30 lat, konkretnie 29 lat jako kapitan. Musiałbym to w książeczkach żeglarskich policzyć, bo tak z pamięci tego nie powiem. Pamiętam natomiast jedną Wigilię … Wigilię, której nie było.
Na wyjście z poprzedniego portu otrzymałem od armatora instrukcje na kolejną podróż. Następny port załadunkowy Hanstholm, ładunek kruszywo do Dublina w Irlandii. Hanstholm, to mały port, który leży na północno-zachodnim cyplu półwyspu Jutlandzkiego. Przy wiatrach północno-zachodnich jest zupełnie odsłonięty i sztormowa fala wchodzi do awanportu. I tak było też tym razem. Na podejściu do portu otrzymałem informację, że ze względu na warunki pogodowe, pilot portowy może wejść na statek tylko wewnątrz portu. I padło następne pytanie. Czy w tej sytuacji decyduję się na wejście do portu? Alternatywą było sztormowanie przez kilka dni na pełnym morzu w oczekiwaniu na poprawę pogody. Sztormowanie statkiem pod balastem na Morzu Północnym, gdy wieje 8 – 9* w skali Beauforta przyjemnością nie jest. Toteż, tak prawdę mówiąc alternatywy nie było. Potwierdziłem więc, że wchodzimy do portu.
Wszystko szczęśliwie się udało. Minęliśmy główki i ostrobloki - na których lata temu w podobnych warunkach rozbił się polski trawler Brda - i pilot bezpiecznie wszedł na statek. I manewrując już z jego pomocą i za jego radą, szczęśliwie zacumowaliśmy przy nabrzeżu załadunkowym. Port w Hanstholm to mały port i bez żadnej naturalnej osłony przed północno-zachodnim wiatrem i falą. Wewnątrz portu wiatr nie był zagrożeniem, natomiast inaczej było z falą. Mimo falochronów, martwa fala wchodziła do portu. W efekcie statkiem przy kei rzucało w górę i w dół. A także do przodu i do tyłu oraz na boki. W efekcie cumy statku trzaskały jak zapałki. Toteż załoga musiała wymieniać je na nowe. Inaczej statek zacząłby hulać po porcie. I siać zniszczenie, zanim sam by temu zniszczeniu uległ. Ale zapas nowych cum na statku jest ograniczony. Toteż wkrótce ich zabrakło. Wtedy pozostało jedyne wyjście. Wiązać te pourywane i zakładać je z powrotem.
W międzyczasie trwał załadunek. Taśmociągi pracowały na okrągło i ładownie statku napełniały się kruszywem przeznaczonym na budowę dróg w Irlandii. I tak dobrnęliśmy do szczęśliwego końca. Z wiązaniem cum, aby utrzymać przy nabrzeżu tańczący na martwej fali statek. I załadunkiem statku.
To było akurat w czasie, gdy w Polsce rodzice wyglądają przez okno i mówią dzieciom, że widać już pierwszą gwiazdkę. I że czas już siadać do stołu, do kolacji wigilijnej. W czasie, której, św. Mikołaj niepostrzeżenie zostawia prezenty pod choinką. Które to prezenty, dzieci po kolacji pod choinką znajdują.
My w tym czasie, rzucaliśmy powiązane węzłami cumy i wychodziliśmy w morze. Oczywiście pilot nie mógł wyprowadzić statku na zewnątrz. Za falochronem była kipiel większa niż poprzedniego dnia wieczorem, gdy wchodziliśmy do portu. Toteż zszedł ze statku jeszcze w porcie wewnętrznym. Na zewnątrz wychodziliśmy już bez żadnej pomocy ze strony służb portowych. Po lewej stronie, znowu mignęły mi ostrobloki, na których ginęli kiedyś ludzie, przy podobnej pogodzie. Minęliśmy je szczęśliwie.
Po minięciu główek falochronu, będąc na pełnym morzu, paradoksalnie byliśmy znowu bezpieczni. Oczywiście statkiem kiwało i rzucało, ale bezpośredniego zagrożenia nie było. I popłynęliśmy przed siebie, w poprzek przez Morze Północne, w kierunku Szkocji. A potem przez Pentland Firth a następnie obok przylądka Wrath, czyli przylądka Gniewu i wzdłuż Hebrydów do Irlandii.
Dopłynęliśmy cało i szczęśliwie. Ale kolacji wigilijnej, tamtego wieczoru na tamtym statku, nie było!
MP
Zdarzało się Panu schodzić na ląd w Wigilię bądź w Święta w jakimś obcym porcie?
TH
Tak, oczywiście schodziłem na ląd, ale nigdy się nie zdarzyło, żebym spędzał Wigilię gdzieś na lądzie u kogoś. Nawet jeżeli byłaby taka możliwość, bo przecież miałem znajomych Polaków, którzy mieszkali za granicą. Ale to nie wchodziło w rachubę, w moim przekonaniu byłoby to nieetycznie, że kapitan pojechał spędzać Wigilię u znajomych, a załogę zostawił samą. Jak wszyscy na statku, to kapitan też na statku.
MP
Czyli w takich sytuacjach portowych, kiedy też ta załoga była polska, to Wigilia odbywała się tylko na statku.
TH
Tak, jak załoga była polska albo mieszana. Pamiętam też taką Wigilię, już nie pamiętam nazwy statku. Od 1990 roku pracowałem jako kapitan na statkach armatorów zagranicznych. Przez długi czas pracowałem u armatora angielskiego. Tam byli Anglicy i Irlandczycy. Ja byłem jedynym Polakiem wśród załogi statku. Kiedy nadchodziła Wigilia, wytłumaczyłem kucharzowi o co chodzi i on przygotowywał kolację wigilijną. Największy jednak problem miałem z wyjaśnieniem po co opłatek. Zwyczaju dzielenia się opłatkiem ani w Anglii ani też w Irlandii nie ma.
MP
To faktycznie niesamowite. A jak święta, to też prezenty. Czy Pan miał czas o tym myśleć, może żeby coś przywieźć z takiego rejsu?
TH
Nie, na statku, niestety prezentów nie ma. Nie ma atmosfery, nie ma też możliwości. Nikt tak daleko do przodu nie myśli. Prezenty tutaj na święta to człowiek kupuje kilka dni wcześniej. Natomiast z rejsu, szczególnie w czasach poprzedniego ustroju, przywoziło się prezenty, ale to nie były prezenty pod choinkę. To były po prostu prezenty. Przed świętami czy po świętach przywoziłem pomarańcze i to był rarytas, coś takiego, wyjątkowego, Dzisiaj jak, wszystko jest w sklepach, trudno wczuć się w tamtą atmosferę.
Niedawno, kilka tygodni temu byłem w Bielefeld, w pobliżu Dortmundu, na zaproszenie lokalnej inicjatywy „Historie łączą pokolenia”. Moja rodzina była deportowana na Syberię, tam sześć lat spędzili a ja z kolei byłem zaangażowany w działalność konspiracyjną „Solidarności”. Toteż zostałem zaproszony na spotkanie z młodzieżą polonijną, dziećmi Polaków mieszkających w Niemczech, aby im o tym opowiedzieć. Na Syberii, najgorszym doświadczeniem był głód. Ja młodzieży mówiłem o tym głodzie, że codzienny głód to coś strasznego. Ale po ich twarzach, po twarzach tej młodzieży widziałem, że oni nie rozumieją, co to jest głód i o czym ja mówię Toteż jak wspominam o tych pomarańczach, że je przywoziłem, że to był rarytas, to trudno to w tej chwili zrozumieć. Dzisiaj pomarańcze mamy na co dzień.
MP
No na pewno też po takim okresie na świątecznym na morzu, musi być w końcu powrót. To na pewno bardzo emocjonalne doświadczenie.
TH
Tak, człowiek przyjeżdża i się cieszy. W domu jest świąteczna atmosfera. Tato wrócił, mąż wrócił. Z jednej strony ta świąteczna atmosfera, to radość dla całej rodziny, ale te krótkie chwile nie zastępują codziennej obecności.
MP
Czy, w Pańskim domu była taka druga kolacja wigilijna?
TH
Nie. Tak nie robiliśmy. Być może w innych domach tak było, ale w naszym domu nie. Obchodzenie Wigilii w innym dniu byłoby sztuczne. Tego się nie da zrobić. To znaczy, tak da się zrobić fizycznie, ale ja mam na myśli przeżycie duchowe.
MP
Miał Pan kiedyś taką sytuację, że wrócił Pan właśnie na Wigilię, że nie było to takie pewnie. Może daleki rejs, jakiś wyścig z czasem, żeby zdążyć?
TH
Być może tak się zdarzyło, ale już nie przypominam sobie takiej sytuacji, żebym niespodziewanie wrócił. Praca na statku jest planowana przez armatora. Większość armatorów, tych porządnych armatorów, rozumie wagę świąt. Ja generalnie pracowałem u porządnych armatorów. Ten statek, o którym Panu wspominałem, gdzie ten bosman powiedział mi tak pięknie o Wigilii, którą zorganizowałem, tam byłem tylko jeden rejs, jeden kontrakt i więcej już do tego armatora nie wróciłem. Toteż jak się wraca na te święta, to już wiadomo wcześniej. Jak się dostanie potwierdzenie od armatora, że w tym roku zmiennik będzie na Święta, to już się wie wcześniej i takie niespodziewane powroty na Święta rzadko się zdarzają.
MP
Czyli u armatorów prywatnych to nie jest takie pewne, chociaż u porządnych armatorów już tak. Ale wcześniej u państwowego armatora, jak to było. Jeśli ktoś był umówiony, może były wymiany na morzu…
TH
Nie, wymiany załogi w rejsie odbywały się tylko w wyjątkowych sytuacjach, np. gdy ktoś zachorował albo uległ wypadkowi. W tamtych czasach wymiany załogi odbywały się tylko w Gdyni albo w Szczecinie, czy tęż w Świnoujściu. Tak było ze względów ekonomicznych, bo wymiana załogi za granicą kosztowała. Wtedy dewiz nie było. Ale jak statek wypływał w rejs do Afryki Wschodniej czy Zachodniej, to rejs trwał 3-4 miesiące i wiadomo było, czy się na Święta wróci, czy też nie wróci.
Natomiast teraz wymiany załogi są na całym świecie. To nie ma już znaczenia, gdzie jest wymiana, również u polskich armatorów. Oczywiście koszty są większe, jeżeli wymiana załogi odbywa się gdzieś daleko, ale to też się w jakiś sposób kompensuje, bo załogi są w tej chwili międzynarodowe. Trudno znaleźć taką załogę, żeby byli wszyscy Polakami. Są ludzie różnych narodowości, także jeżeli wymiana załogi jest na przykład na Morzu Śródziemnym, to do Polski bilet kosztuje więcej, ale na przykład do Chorwacji kosztuje już mniej.
MP
Chciałem zadać Panu jeszcze ostatnie pytanie, dotyczące już bardziej samej pracy marynarza i poświęcenia, z którym się ona wiąże. To jest często długa rozłąka, a ten zawód raczej się wybiera dosyć młodo. Chyba jest ta świadomość tego, że będą rozłąki, że to będzie trudne dla rodziny. Czy to jest pasja do morza, do przygód…? To może złe słowo, bo bywa niebezpiecznie. Jak to wygląda, jak to było w pańskim przypadku?
TH
Ja podejmowałem decyzję o tym, że będę pracował na morzu jeszcze w poprzednim systemie. Poszedłem do Szkoły Morskiej w 1969 roku, skończyłem w 1974. To jeszcze była pełna komuna, jak to się tak potocznie mówi. Natomiast o tym, że pójdę do Szkoły Morskiej, już zadecydowałem w szkole średniej, a myślałem o tym w szkole podstawowej. Będąc w czwartej, piątej klasie, to ja już wiedziałem, że... Znaczy, może nie wiedziałem, że będę marynarzem, ale wiedziałem, że chcę iść na morze.
Opowiem Panu taką zabawną sytuację. Szkoła podstawowa, do której chodziłem, w pobliżu był sklep. Szkoła była wyżej na górze, a sklep był na dole, za rzeczką. I jak była długa przerwa to na tej długiej przerwie, która trwała 20 minut, biegliśmy do tego sklepu, żeby kupić sobie cukierki. Ja będąc w czwartej, czy w piątej klasie, a może nawet już w trzeciej, postanowiłem, że cukierków nie będę kupował, bo od cukierków psują się zęby. A żeby być marynarzem, to trzeba mieć zdrowe zęby. No i faktycznie tych cukierków nie kupowałem. Kupowałem bułkę albo ciastka. No nie zawsze, bo to nie jest tak, że dziecko jest tak bardzo konsekwentne, ale pamiętam to swoje postanowienie.
Natomiast, jeżeli Pan pyta o to co było decydującym powodem, że wybrałem pracę na morzu, to w moim przypadku była to chęć poznania świata. W tamtym czasie od świata dzieliła nas tak zwana żelazna kurtyna. Ludzie nie mieli paszportu w szufladzie. Toteż byliśmy odcięci od świata, a ja byłem ciekawy tego świata. Byłem ciekawy, żeby zobaczyć, jak świat wygląda, szczególnie wolny świat.
Nawet pamiętam taką zabawną sytuację, już będąc w Szkole Morskiej, mieliśmy rejs, to był początek lat 70. Rejs szkoleniowy do Hamburga, na statku szkolnym. To były czasy Gierka, taka trochę europeizacja, no i słyszało się o Coca-Coli. My mieszkaliśmy w akademiku w Gdyni, w którym był sklepik i tam była Polo Cockta, która miała naśladować tą Coca-Colę, ale ta Polo Cockta, się rozwarstwiała. Jak dłużej stała to u góry była czysta woda, a na dole właściwy napój.
Przypłynęliśmy więc Hamburga i poszliśmy do miasta, weszliśmy do jakiegoś baru i co kupiliśmy? Nie, żadne zagraniczne piwo tylko Coca-Colę. Kupiliśmy Coca-Colę, żeby sprawdzić, jak smakuje. No i ogólna konstatacja była taka, że ta Coca-Cola nic takiego rewelacyjnego.
MP
Piwo lepsze?
TH
Piwo lepsze. To historia z Coca-Colą jest prawdziwa, ale taka trochę zabawna. Natomiast ja chciałem zobaczyć świat, chciałem poznać świat na serio. Natomiast nie zdawałem sobie sprawy z negatywnych konsekwencji pracy na morzu, czyli braku takiego normalnego życia rodzinnego. Tego, muszę się przyznać, wtedy, gdy decydowałem się na pracę na morzu, niestety nie rozumiałem. Znaczy, podchodziłem do tej sprawy w sposób naturalny. Jeżeli będę miał rodzinę, to żona będzie zajmować się dziećmi. I tak było. Na początku rejsy były bardzo długie 5-6 miesięcy, nawet 7 miesięcy i tęsknota doskwierała mocno. Z kolei na lądzie było się krótko 2-3 miesiące i ciężko było wypływać w rejs,
A potem to tak już było mniej więcej pół na pół. Te rejsy czy kontrakty były 3-4 miesiące, w domu było się 2-3 miesiące, toteż wtedy było już łatwiej.
MP
To może jeszcze à propos zobaczenia świata, to już naprawdę będzie ostatnie. Czy jest jakieś miejsce, jakiś port, jakiś kraj, który w czasie tych podróży wywarł na Panu szczególne wrażenie? Może jakieś takie pierwsze mocne albo takie, które pan mimowolnie czasami sobie przypomina?
TH
To co tak zapamiętałem to Hongkong. To było jeszcze w Szkole Morskiej jak byłem na tym statku i mieliśmy praktyki morskie. Cały trzeci rok to były praktyki morskie. Pierwsza część to były praktyki zbiorowe, organizowane przez szkołę, a druga część tych praktyk były już praktyki indywidualne, każdy musiał sobie znaleźć statek. Ja akurat trafiłem na Władysławowo, to był tzw. ekspresowiec na linii Gdynia - Japonia.
I tam oczywiście jednym z portów był Hongkong. Postój trwał kilka dni. W Hong Kongu jest dzielnica handlowa Kowloon, wtedy były tam stragany handlowe. Czy są tam jeszcze teraz, to nie wiem, bo nigdy potem w Hong Kongu już nie byłem. I na straganie kupiłem prezent dla dziewczyny, obecnie zony, figurkę Chińczyka, który niesie wiadra z wodą, zawieszone na nosidle trzymane na ramionach. Ten Chińczyk stoi w naszym domu do dziś dnia. I przypomina mi dawne czasy na morzu.
MP
Dziękuję Panu za tę ciekawą rozmowę o Świętach, morzu i zawodzie marynarskim.
TH
Dziękuję!

Wywiad był przeprowadzony i opublikowany na portalu GospodarkaMorska.pl: https://www.gospodarkamorska.pl/wywiad-z-kpt-tadeuszem-hatalskim-o-wigilii-i-swietach-na-morzu-89555



seafarer
O mnie seafarer

Konserwatysta zatwardziały :) W czasach pędzących zmian - zarówno na lepsze jak i na gorsze - tylko konserwatysta potrafi odróżnić jedne od drugich, wybrać te lepsze i być naprawdę nowoczesnym!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Kultura