coryllus coryllus
1420
BLOG

O literaturze dziecięcej ale nie tylko

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 7

Od chwili gdy Julian Ursyn Niemcewicz wydał swoje „Śpiewy historyczne” życie polskie przestło toczyć się z wolna wokół dworów magnackich, wokół fortun, antyszambrów i etykiet, a zaczyna toczyć się wokół książek. Wiąże się to rzecz jasna z utratą niepodległości i rzeczywistym zejściem do podziemia tego wszystkiego co dla Polaków było ważne i stanowiło treść ich egzystencji. 

Książki zaś czytane i pisane w Polsce porozbiorowej przez całe stulecie XIX i początek XX mają jedną właściwie funkcję – zachować pamięć o przeszłości i przygotować ludzi na przyszłość, nastroić ich odpowiednio na dzień, w którym byt państwowy zostanie przywrócony. Świadomość tej funkcji mają wszyscy od czytelników począwszy na autorach i krytykach kończąc. Wszyscy łącznie z autorami wierszyków dla dzieci i wiernymi tych wierszyków czytelnikami czyli dziećmi. Owa nie spotykana nigdzie indziej funkcja literatury wywołuje rozmaite reakcje u tak zwanych osób postronnych. Czasem szyderstwo, czasem niechęć, a czasem wręcz czystą wrogość. Polskie książki przedstawiane są zwykle jako coś słabszego, gorszego, nie nadającego się dla ludzi, których tu sobie umownie określimy mianem „światowców”. Polska literatura jest literaturą prowincjonalną, a jej funkcja jest dalece banalniejsza od funkcji takiej, na przykład, literatury rosyjskiej, która też co prawda jest patriotyczna, ale prócz tego ma wyraźny kosmopolityczny rys, no i filozofują ci pisarze pełną gębą, świat zbawiać chcą, łzy dzieci są dla nich wręcz od tego świata ważniejsze i wszystko to jest prawdziwe jak cholera i odpowiada różnym bogatym nierobom.
 
W Polsce inaczej. Polskie książki są ściśle powiązane z „tu i teraz” oraz z tym dziwnym językiem, w którym zostały napisane. Ich wartość polega raczej na tym co dużo później nazwane zostało urodą tekstu i na warstwie dokumentacyjnej, utrwalającej w pamięci świat miniony i mijający. Czy są przez to gorsze? Dla Niemców, którym wydawało się, że „Czarodziejska góra” sam szczyt możliwości duchowych człowieka pewnie tak. Dla Polaków jednak, którzy tę „Czarodziejską górę” zbywali wzruszeniem ramion, bo były to wszak tylko przygody jednego jeszcze znudzonego panicza, co z tego że chorego, książki polskie gorsze wcale nie były.
 
Nie były one gorsze nawet w czasach triumfu awangardy, która – ustami Gombrowicza – zanegowała hierarchie literackiego świata, zanegowała przyjemne zadowolenie Polaków z faktu posiadania własnej literatury, a wszystko w imię rzekomych prawd i odsłonięcia rzeczywistych mechanizmów rządzących postępkami ludzi i narodów. Idiotyzm tego zgrania jest najbardziej oczywisty u Gombrowicza właśnie i jego wielbicieli, którzy wyśmiewają biednych Polaków domagających się uznania dla własnej literatury i porównujących ją najbezczelniej z literaturą światową, po to tylko by – ustami Jeleńskiego – powiedzieć iż Gombrowicz jest świetny bo wymyślił egzystencjalizm przez Sartrem. Pewien profesor historii sztuki był notorycznie wyśmiewany przez studentów za używanie zwrotów typu – rembrandtysta przez Rembrandtem. Chodziło o Hermana Hanha malarza gdańskiego. Jeleńskiego nikt nie wyśmiał, przeciwnie, wszyscy gorliwie rzucili się ku temu twierdzeniu o egzystencjalizmie i zaczęli podrzucać je w górę jak skarb największy. Czym jest ten skarb dzisiaj, trudno doprawdy nawet mówić.
 
Trudno także doprawdy mówić o tym co stało się z polskimi książkami, wokół których przecież przez ostatnie 200 lat skupiało się polskie życie. Ktoś może powiedzieć, że nie potrzebne są dziś polskie książki, takie jak 100 lat temu, bo mamy państwo i ono pozwala nam się realizować, nie musimy szukać zastępników i czekać na przyjście czegoś co może pojawić się lub nie, za lat kilkadziesiąt. Tak oczywiście można powiedzieć. Tylko, że mówić tak mogą jedynie ci, którym nie brakuje do pierwszego, którzy mają zapewnione emerytury i piją wódeczkę z szefem US w swoim mieście, a z panią szefową ZUS urządzają grilla w ogródku. Inni mają prawo domagać się by jakieś życie intelektualne, do którego da się dokręcić przymiotnik „polskie” istniało, żyło, ogrzewało myśli i dłonie.
 
Można także powiedzieć, że książki są niepotrzebne dziś, bo mamy Internet, mamy blogi i możliwość publikowania czego dusza zapragnie. Takie myślenie to jednak błąd, bo sieć i sieciowa twórczość może być jedynie wstępem do czegoś realnego. Jeśli nie jest czymś takim pozostaje zastępnikiem lub wręcz więzieniem dla człowieka piszącego. Klatką, w której miota się on jak małpa, czytając felietony Pilcha i obserwując go jak bryluje na rautach plując jak zwykle przy wypowiadaniu słów prostopadle do płaszczyzny swej twarzy. Tym tylko będzie sieć jeśli z niej nie wyjdziemy. Poza siecią zaś nie ma dziś wiele polskiego życia, nie licząc może wydawnictw IPN i wydawnictwa ARCANA.
 
Jest jednak w realnym, dostępnym nam dziś świecie coś co daje jakąś nadzieję. Mam tu na myśli literaturę dla dzieci, a konkretnie wiersze dla dzieci. Tak się bowiem jakoś złożyło i wcale nie jest sprawa błaha, że autorzy polskich książek dla dzieci za pierwszorzędną sprawę uważają coś co nazwę tutaj „gimnastyką dla języka” czyli zabawę słowem. „Gimnastyka dla języka” to zresztą tytuł książeczki najwybitniejszej dziś pisarki dla dzieci Małgorzaty Strzałkowskiej. Dlaczego najwybitniejszej? Oto przykład:
 
Gbur spod Pturka w stroju nurka
Zrobił piórkiem portret Turka
Na targ porwał portret Turek
I zamienił na ogórek.
 
Mamy tu prócz zabawnego wierszyka, także nazwę – jakże dziwną i zaskakującą polskiej miejscowości i mamy nawiązanie do przeszłości, którym jest ów Turek i jego portret. Może trochę przesadzę, ale sądzę, że Polska jest dzisiaj po cichutku przemycana do głów dzieci i dorosłych poprzez wiersze Strzałkowskiej właśnie. Napisała pani Strzałkowska mnóstwo książeczek, które mogą nie tylko bawić, ale także służą do nauki alfabetu i nauki liczenia. Jeśli ktoś zaś nie lubi zabawy słowem i gimnastyki proponowanej przez Strzałkowską może swoim dzieciom i sobie poczytać Natalię Usenko, księdza Twardowskiego, Dorotę Gellner lub kogoś jeszcze. Autorów piszących dla dzieci jest dziś wielu i prawie wszyscy ocierają się o doskonałość.
 
Jak jest z promocją ich książek. Wiem na pewno, że Dorota Gellner promuje swoje książki sama podczas spotkań z dziećmi, rozprowadza je zaprzyjaźniona hurtownia. Książki Małgorzaty Strzałkowskiej leżą w każdym prawie kiosku i były kiedyś ostro promowane przez wydawnictwa okołogazetowe (mam na myśli Gazetę Wyborczą). Jak jest dzisiaj, nie wiem.
 
Wiem, że są ludzie którzy mają duży sentyment do książek Grzegorza Kasdepke, ale ja go nie podzielam, bo głodny jestem nieco bardziej dynamicznych narracji. I w ogóle uważam, że z prozą jest gorzej niż z poezją. Widać to choćby ze spisu lektur szkolnych dla najmłodszych. Oto dowiedziałem się ostatnio, że dzieciarnia przerabia „Opowieści z Narnii”, wiem to i rozumiem entuzjazm niektórych osób zafascynowanych tego rodzaju germańsko-celtyckimi narracjami. Nie rozumiem tylko dlaczego narracje te są obowiązującą w polskich szkołach lekturą. Wolałbym żeby znalazły się tam wiersze Strzałkowskiej (może są, nie wiem) wolałbym, żeby dzieci mogły same pisać wiersze na wzór tych, które tworzy pani Strzałkowska. Żeby potrafiły, na przykład, opisać swoją drogę do szkoły mową wiązaną, która w dodatku jeszcze wywoła uśmiech. Lepsze to niż wkuwanie na pamięć opisów z tych nieszczęsnych „Opowieści z Narnii”.
 
Piszę to wszystko ze świadomością, że zawodowy filolog i badacz literatury zrobiłby to lepiej, ale akurat oni są zajęci czymś innym. Chodzi mi o to, że Polska jest krajem łacińskim, opartym o kulturę śródziemnomorską, co pięknie wyjaśnił Jan Parandowski dawno temu nazywając jeden ze swych esejów – „Polska leży nad morzem Śródziemnym”, no leży i temu zaprzeczyć się nie da. Polska przeszłość to przeszłość cywilizowana i chrześcijańśka, nie pogańska, przeszłość w miarę nowa i pełna rzeczy znanych i przyjaznych. Próby odkopania przez komunistów pogańskich narracji nie powiodły się na szczęście. Polska to nie Niemcy i nie Wielka Brytania, nawet nie Irlandia. Nie znajdziemy tu miecza Excalibur, nie znajdziemy pierścieni Nibelungów i innych gadżetów stymulujących dusze Brytyjczyków i Niemców. Polsce bliżej do Italii, co oczywiste, do szyderstw Cervantesa i Lope de Vega, do Villona. Znacznie bliżej. Dziś jednak widać to tylko w literaturze dla dzieci.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Kultura