Doznałem wczoraj jednego z licznych w moim życiu olśnień. Sięgnąłem oto ręką do półki z książkami i wyjąłem stamtąd książkę Adama Grzymały-Siedleckiego zatytułowaną „Sto jedenaście dni letargu”. Jest to rzecz autentycznie wstrząsająca i całkiem zapomniana. Autor bowiem opisuje szczegóły swojego aresztowania i pobytu na Pawiaku. Myśmy już o tym zapomnieli, bo teraz mamy co innego do roboty i do przemyślenia, ale wszystkim serdecznie polecam tę lekturę. Od razu rzuca się w oczy jedna rzecz, ta mianowicie, że okrucieństwo Niemców spowodowane było autentycznym, niekłamanym strachem przed Polakami. Aresztowany autor, człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki, siedział w gestapowskiej nysce, a w dłoni dzierżył laskę z drzewa wiśni, którą podpierał się na co dzień, miał bowiem chory kręgosłup. No i Niemiec za kierownicą, był do tego stopnia spięty i znerwicowany, że po którymś kolejnym postoju po prostu wysiadł z samochodu i odebrał Grzymale tę laskę, ze strachu, że tamten go w czasie jazdy zabije. Po obu stronach aresztowanego siedziało dwóch innych Niemców, którzy z pewnością by to uniemożliwili, ale – jak pisze autor – nerwy teutońskiego bohatera były mocno zszargane. Te wszystkie wrzaski i szykany, bicie, najścia na domy nocą, w towarzystwie plutonu żandarmów z pistoletami maszynowymi spowodowane były tylko i wyłącznie paniką, jaka uwiła sobie gniazdo w sercach i mózgach ubermenschów. Grzymała porównuje zachowanie Niemców do zachowania ochrany w czasie aresztowania i rewizji. I to jest niesamowite. Niemcy przychodzili w dziesięciu, z tłumaczem, prowadził podoficer, żandarmi byli uzbrojeni, wszyscy wrzeszczeli, cała ulica wiedziała, że jest nalot. Rosjanie przychodzili po trzech, czterech i tylko prowadzący miał rewolwer. Dość, przyznam ujmujący jest ten opis. No, ale nie o tym chciałem dziś opowiedzieć.
Oto „pod celą”, jakbyśmy dziś powiedzieli siedzieli ludzie poważni, rektorzy, profesorowie, a nawet książę Zdzisław Lubomirski, regent Królestwa Polskiego, wyznaczony w 1916 roku przez rządy Niemiec i Austro-Węgier. No i wśród tych ludzi, tworzyły się rozmaite hierarchie. Bardzo ciekawe opisy życia w więzieniu daje nam autor, najlepsze jest jednak wtedy kiedy przechodzi do opisywania kapo, którym w jego celi był pewien żydowski przemytnik, bez trudności robiący interesy za murami, mimo tego, że siedział w jednej celi z trzydziestoma więźniami i odpowiadał za porządek. Tu słowo wtrącenia, interesy z Niemcami, te malownicze, złote interesy, zawsze kończyły się dla królów podziemia gospodarczego śmiercią. Oni się łudzili, że będzie inaczej, ale nie było. Nie mogło być, bo z Niemcami w owym czasie nie dało się gadać. Oni łgali w żywe oczy i należało ich zabijać. Na nic więcej nie zasługiwali. Niech więc skończą już swoje opowieści ludzie celujący w taką figurę jak porozumienie się z okupantem. No i ten kapo, którego opisuje Grzymała, miał wielki sentyment do arystokracji, przez co życie księcia Zdzisława, 77 letniego starca było nieco znośniejsze niż życie innych więźniów. Miał on także jeszcze jedną cechę, którą autor określa tak: był niczym obrzędowy wesołek na żydowskim weselu. I ja w tym momencie przestałem czytać tę książkę, bo dotarło do mnie wreszcie w całej jaskrawości kim jest Łukasz Warzecha. Nie tylko on zresztą. Zaważcie, że w każdej redakcji, nie tylko prawicowej, ale też w gazowni jeden albo dwóch deleguje się zawsze do rozbawiania publiczności. W GW rolę tę przez długi czas pełnił Lizut, którego zapamiętałem z tego jedynie, że w jakimś programie publicystycznym dawno temu, trzymał sztamę z Igorem Janke i wspólnie z nim z kogoś szydził. Nie pamiętam z kogo. W prasie prawicowej obrzędowych wesołków jest więcej, to też figura ta ma ważniejszą funkcję. Ona maskuje to o czym tu piszemy od dawna, czyli biedę z nędzą oraz lenistwo pracujących w tych redakcjach ludzi. No i mamy po kolei: Mazurka i Zalewskiego, Gursztyna i Goćka, oraz Warzechę, który za wierną służbę dorobił się solówki, czyli tego krępującego felietonu na końcu gazety. Ja nie mam tu zamiaru przytaczać ich żartów, szydzić z ich słabości, bo nie o to przecież chodzi. Nie jest to przecież humor rzeczywisty ale obrzędowy, który firmuje całe to żydowskie wesele jakim jest dzisiaj sekcja tygodników opinii z przymiotnikiem „prawicowy” w nagłówku. Jeśli na sali jest jakiś etnolog specjalizujący się w obrzędach żydowskich wdzięczny będę za wskazanie innych, prócz obrzędowej wesołkowatości, cech upodabniających ten sektor rynku do żydowskiego wesela. One na pewno są, mamy kilku kandydatów na rabinów i mełamedów, choć sam nie wiem, czy ci ostatni biorą udział w uroczystościach ślubnych. No, ale nie jestem specjalistą, proszę jedynie o radę.
Z konstrukcją tą która stanie się, jak sądzę wdzięcznym polem do rozważań i dyskusji przez najbliższe dni, koresponduje inna, malowniczo dziś zaprezentowana przez Dominikę Cosić. Ten z kolei schemat omawiamy dość często, ale on zawsze powraca, więc i dziś nie będziemy żałować słów. Oto dziennikarze, tacy jak Cosić, ale także tacy jak Warzecha, kiedy porzucają wyznaczoną im funkcję obrzędową, usiłują pośredniczym w wymianie myśli pomiędzy mędrcami a tłuszczą czyli nami. Mędrcy, co oczywiste, zostali na swoje stanowiska przez kogoś mianowani, ale o tym się nie wspomina, bo unieważniłoby to rolę pośredników. Rezerwaty mędrców znajdują się na uniwersytetach bądź w wydawnictwach i oni się tam pasą na zielonej trawie, ci mędrcy. Potem zaś przychodzi dziennikarka Cosić i słucha w jakich tonacjach beczą, a kiedy już słuchać przestanie usiłuje przełożyć to na język ludzki. I o tym właśnie jest dzisiejszy tekst tej pani. Opisała ona starą już i nieważną książkę Jerzego Ilga pod tytułem „Mój Znak”, w której autor w całkowicie zakłamany sposób przedstawia życie intelektualnych tuzów Krakowa. Cosić się tym niesłychanie podnieca i wyraża jak zwykle w takich wypadkach żal, że wielkich już nie ma, odeszli, a ludzie nie chcą czytać książek. A także – co wynika z kontekstu - że nie ma już możliwości, by tłumaczyć czyjeś beczenia na polski. Nadszedł czas grozy, kiedy trzeba beczeć samemu, albo wspominać dawne pobekiwania. Cosić decyduje się na ten drugi wariant, a Warzecha, albowiem jest bardziej ambitny, na pierwszy. Nie przypominałoby nam to niczego znanego, poza oczywiście łąką ogrodzoną elektrycznym pastuchem pilnowanym dodatkowo przez milicjanta, gdyby nie Sowiniec. On jest tam zatrudniony na etacie szefa klaki, a więc mamy – co jest teraz całkiem jasne – do czynienia z wodewilem. W dodatku wodewilem szczególnego rodzaju. Na scenie są same nieboszczyki, konferansjer usiłuje nam ich przedstawić, jako ludzi żywych i aktywnych, Dominika Cosić mu wtóruje, a Sowiniec klaszcze. Po opublikowaniu mojego tekstu włączą buczenie. Sami zobaczycie. To tak działa. Mamy więc dwa schematy według których funkcjonuje obieg informacji na prawicy. Pierwszy – żydowskie wesele – dotyczy spraw bieżących i aktualnych. Drugi – noc żywych trupów – dotyczy spraw przeszłych, które mają nas ubogacić i podnieść na najwyższe piętra intelektu, o których mówił ostatnio profesor Ryba. Nic innego, ciekawszego, póki co ludzie ci nie wymyślili. Jak to dobrze, że są jeszcze stare książki o więzieniach, przy których można się naprawdę rozerwać i dowiedzieć czegoś ciekawego.
O mały włos nie zapomniałem o jednej ważnej rzeczy. Oto 11 czerwca w Zebrzydowicach odbędzie się uroczystość rocznicowa poświęcona sprowadzeniu relikwii św. Andrzeja Boboli do Polski. godz. 18.00 - Msza św. - Kościół pw. Wniebowzięcia NMP, godz. 19.00 - uroczystość złożenia kwiatów na peronie stacji kolejowej, warta honorowa, przemówienia (ks.proboszcz Marian Brańko, Przemysław Miśkiewicz przewodniczący Stowarzyszenia Pokolenie)
Bardzo przepraszam Pana Andrzeja, który prosił mnie o umieszczenie tego ogłoszenia wcześniej, że czynię to dopiero teraz. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, poza tym oczywiście, że za dużo się dzieje i ja już tego wszystkiego nie potrafię uporządkować.
Zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka