Krzysztof Leoncino Krzysztof Leoncino
340
BLOG

Smoleńsk, Smoleńsk i co po Smoleńsku?

Krzysztof Leoncino Krzysztof Leoncino Kultura Obserwuj notkę 10
Próbując zachować się pod dworsku oceniłbym film Antoniego Krauze następująco: nieco sknocone montażem kino studyjne z momentami mistycznymi. I to bez żadnej kpiny. Gdyby ten film skończył się na scenie powitania ofiar tragedii smoleńskiej z żołnierzami zamordowanymi przez Rosjan w 1940 roku to już byłby o jakieś 50 procent lepszy. W tym miejscu mamy bowiem kulminację zestawionych ze sobą dwu najlepszych scen: tj. ostatnich chwil na pokładzie tupolewa i owego powitania, za sprawą których nawet w cynicznych oczach zalśnić mogą łzy wzruszenia. Niestety, montażysta uparł się dofastrygować na końcu jeszcze parę minut do niczego nie potrzebnej propagandy z transparentami politycznymi pozbawionymi niedomówień, jakby zapominając, że sztuce nic tak nie szkodzi jak nachalność. 
Tematem filmu jest przemiana głównego bohatera - reporterki wkręcanej przez swoich zwierzchników w dezinformacyjną propagandę, która następnie przeżywa kryzys świadomości, by w jego wyniku obrać miejsce po drugiej stronie barykady. Jednym słowem temat stary jak świat i dający niewyczerpane możliwości narracyjne. Pod jednym wszakże warunkiem, że główny bohater rzeczywiście coś przeżywa, a jego osobowość przechodzi na tyle wyrazistą przemianę, że widz nie ma wątpliwości, gdy idzie o kosmiczne wręcz rozmiary toczącego się w jego wnętrzu dramatu.
Niestety, ekranowy bohater, a konkretnie bohaterka, niczego nie przeżywa. Ani w roli fanatycznego w swej bezmyślności leminga, ani w roli leminga potrzaskanego przez rzeczywistość nie wypada wiarygodnie. W zasadzie nie gra a jedynie asystuje z nieco zdziwioną miną toczącym się niespiesznie przed jej oczyma dramatom. Już więcej życia i wyrazu ma w sobie aktorka grająca prawicową dziennikarkę zakładającą telewizję, co oznacza, że był w zespole aktorskim ktoś mogący tchnąć życie w główną postać. Czy zabrakło asertywności w decyzji o podmianach w obsadzie, a może środków na powtórzenie powstałych już zdjęć?
Poza tym z filmu, zapewne w trosce o jednoznaczność i kompletność przekazu, nie powycinano szeregu niezręcznych scen, których w filmie aż nadto. I to w sytuacji, gdy pod względem narracyjnym jak i zdjęciowym jest ich w nim dość, by przy porządnym montażu zrobić ze "Smoleńska" przynajmniej mocne kino studyjne z dwoma dużymi scenami w finale i szeregiem innych o znaczącym potencjale ekranowym. Na przykład: genialna scena przybycia ambasadora Gruzji do pałacu prezydenckiego aż prosi się by otwierała cały film wprowadzając jeden z dwu głównych wątków narracyjnych z przytupem i oddechem należnym takiemu tematowi. Zupełnie niepotrzebne jest tu rażące dosłownością wprowadzenie narratora w postaci dyrektora gabinetu, który wyjaśnia widzowi "o co kaman" oraz gubienie tej sceny w środku filmu. Dlaczego widz miałby już od początku nie mieć zagadki, którą spróbuje sam rozpoznać i zrozumieć. Przecież w kinie z zacięciem sensacyjnym - a ten temat wprost idealnie się do tego nadaje - o to między innymi chodzi. 
Niestety, film Krauzego sensacyjnej fabuły raczej nie posiada a z uwagi na brak głównego bohatera, wokół którego usiłuje się budować narrację, gubi się w niezręcznościach. W filmie tym dominuje narracja bezpośrednia i dosłowna w stopniu, która z czasem zaczyna widza nużyć. Jeśli w zamyśle scenarzysty miał to być film dokumentalny należało poprzestać na dokumencie. Bo też rzeczywiście w przestrzeni publicznej zagubiło się już kto był i pozostaje kłamcą, a kto próbuje oszusta obnażyć i dochodzić prawdy. Nie przypadkiem jedną z najlepszych scen w filmie odgrywa prokurator Ireneusz Szeląg, którego dwulicowość i zakłamanie na dużym ekranie są tak sugestywne, iż wszelki komentarz okazuje się być zbędny. Można było takich scen i zestawień zrobić kilka tuzinów, opatrzyć to mocną muzyką i oschłym komentarzem wybijanym maszynową czcionką na dole ekranu - a z pewnością widz doznałby zapadającego na długo w pamięć wstrząsu. Zestawienie wszystkich blag ekipy Tuska z rzeczywistością w odpowiednim stężeniu każdego bowiem musi porazić. 
Tu mały przyczynek do oceny filmu. W nim także napisy lokalizujące zdarzenia w czasie i przestrzeni się pojawiają. Ale nawet wybór czcionki i sposobu ich pojawienia się na ekranie razi. A przecież kino komercyjne oraz z nerwem sensacyjnym robione filmy dokumentalne podają gotowe wzory jak można by to zrobić, aby nie raziło. Po co zatem wyważać otwarte drzwi zardzewiałym łomem, skoro na podłodze leży pęk kluczy?
No cóż, nie jest to "Jack Strong" Antoniego Krauzego. To raczej stracona szansa na dobitne powiedzenie Polakom - daliście się wkręcić małym krętaczom, zapłaciliście i długo jeszcze płacić będziecie za to wysoką cenę, a tymczasem rzeczywistość nadal gdzieś wam umyka. Film wprawdzie chciał takie zadanie wypełnić i nawet bardzo, czasem chyba nawet za bardzo, się stara, ale jego estetyczna szorstkość sprawia, że tego zadania nie wypełni. Po prostu w dwa dni po wyjściu z kina człowiek o nim zupełnie zapomina i tylko tych genialnych scen żal. Bo zasłużyły sobie na lepsze towarzystwo niż zdezorientowanej pani redaktor miotającej się po ekranie w asyście narratorów, którzy niczm chór w antycznym dramacie powtarzają miarowo: seryjny samobójca, seryjny samobójca. 
Przy czym mimo wszytko, każdy kto nie jest otępiałym psychicznie wyznawcą Wiertniczo-Czerskiej sekty, powinien na ten film pójść. Proszę tylko nie oczekiwać wielkiego kina i głębokich wzruszeń - im mniej Państwo będą oczekiwać tym więcej z tego filmu wyniesiecie. Radzę po prostu spróbować sobie przyjrzeć się wypunktowanym tam faktom, czy ekwilibrystyce pułkownika Szeląga. Proszę z uwagą i wzruszeniem przeżyć dwie wymieniane tu już sceny, końca lotu i powitania, by po ich zakończeniu zamknąć oczy aż do napisów końcowych. A później z otwartością spojrzeć na to, co w sprawie Smoleńska przyniosą nam najbliższe miesiące. W takiej sytuacji film ten spełni swoją pożyteczną rolę studyjnego dokumentu z nutką mistyki. 
Otwartość na fakty jesteśmy winni poległym i ich rodzinom. Duchowo-intelektualni troglodyci spod znaku pancernej brzozy za wiele krzywdy wszystkim tym ludziom wyrządzili, byśmy z kolei my samym sobie odbierali prawo do poznania prawdy. W tym przypadku prawda raczej nas nie wyzwoli, ale pozwoli określić co, jako społeczeństwo i państwo, musimy jeszcze zrobić aby podobna tragedia się nie powtórzyła. Oraz aby ludzie podatni na wdzięki "prostaków z KGB" (miano nadane oficerom FSB przez Jurija Felsztyńskeigo i Władimira Pribyłowskiego) zostali wyleczeni raz na zawsze z swojego zwodniczego zauroczenia. 

Polska to coś niewyobrażalnie więcej niż codzienność rozszarpujących ją hien.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura