Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
3607
BLOG

Mrozom na pożarcie

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 119

No cóż, skoro wszyscy dyskutują teraz o relacjach polsko-izraelskich, to ja wrócę do akcji na Nanga Parbat. I nie tylko po to, by schłodzić trochę temperaturę prowadzonego przy pomocy cepów i sztachet dialogu, ale poniekąd i dlatego, że choć alpinizm jest niebezpiecznym zajęciem, to już rozmowa o nim jeszcze nie. Bo mówiąc o sprawach oczywistych, a zwłaszcza nazywając je po imieniu, nie narazimy się tu ani na zarzut kłamstwa negowania czegoś tam, ani wręcz odwrotnie, nikt nie nazwie nas antysemitą, filosemitą, ani choćby parchem nawet, jak to pozwolił sobie popisać się kulturą słowa znany polski intelektualista lub jak kto woli pięknie i ciekawie mówiący przecież po polsku intelektualista-prowokator. A więc będzie o wspinaczkach.

Dobra, zacznę może od szczerego wyznania, iż nie należę do kibiców alpinizmu. Raz dlatego, że kibicować we właściwym rozumieniu tego słowa nie sposób - bo niby jak, przez telefon satelitarny? No a dwa, że łażenie po górach na granicy ryzyka kompletnie mnie nie interesuje i nie wzrusza. Tak jak nie wzrusza i nie interesuje mnie tenis, bejsbol czy amerykański futbol, choć po ponad trzydziestu latach pobytu w USA powinienem chcieć choćby pół godziny spędzić na oglądaniu transmisji tych dwóch ostatnich dyscyplin. Ale nie, po prostu nie odczuwam takiej potrzeby i tyle.

Podobnie jest z alpinizmem – wiem, że istnieje, ale wspinaczkom górskim nie poświęcam nawet pięciu minut zainteresowania, mimo że swego czasu los połączył mnie znajomością - jak się okazało na szczęście krótką - z jednym z czołowych polskich himalaistów. A że zaowocowała ona wysłuchiwaniem jego historii i oglądaniem slajdów, więc stało się jakoś tak dziwnie, iż zwłaszcza po wizualnych przeżyciach coraz bardziej nie lubiłem wspomnianej dyscypliny.

Natomiast jeszcze bardziej niż tylko bardziej nie lubiłem dlatego, że nie ma w niej zmiłuj się, przez co i zagrażającego naszemu życiu kolegę odcina się czasem bezceremonialnie z liny, albo osłabionego i nienadążającego nadanemu tempu ucieczki przed niebezpieczeństwem pozostawia swojemu losowi. Mówiąc zaś bez ogródek, na śmierć, co zrobiła teraz Francuzka Elisabeth Revol, a wcześniej - pięć lat temu, podczas zejścia z Broad Peak – jeden z jej dzisiejszych wybawców, Adam Bielecki. Brrr, okrutne, moralnie nie do zaakceptowania i niemające nic wspólnego ze sportowym duchem współzawodnictwa - w tym przypadku współzawodnictwa ze złażoną już wielokrotnie w tę i nazad górą, niebezpiecznie ofajdaną na maksa przez kolejne ekipy.

Dobrze, ale do rzeczy. Gdy wiadomo było, że Elisabeth Revol i Tomasz Mackiewicz potrzebują pomocy, dość szybko ją zorganizowano. Polski rząd wyłożył pieniądze, a skorzystano z zaangażowania w akcję ratunkową przebywającej na K2 ekipy naszych alpinistów. Przewiezieni na Nanga Parbat Polacy niezwłocznie ruszyli w drogę. Jednak już wtedy wiadomo było, że Francuzka zostawiła wycieńczonego Polaka na wysokości 7200 metrów. Gdzie? No tego to nikt nie wie, bo według jednych jej relacji w szczelinie skalnej, według drugich - w namiocie. Ustalmy więc kurtuazyjnie, łącząc do kupy dla dobra samej Revol dwie różne a przekazane przez nią informacje, że w ramach przyjaźni francusko-polskiej Elisabeth rozbiła namiot właśnie w skalnej szczelinie lub odwrotnie – szczelinę skalną zawlokła do namiotu, i tam porzuciła nierokującego najlepiej towarzysza wspinaczki. Dlaczego? Bo według niepisanego kodeksu tego okrutnego ,,sportu” obowiązuje niepisana zasada: bierz nogi za pas i ratuj się kto może, nie oglądając się na innych. No i ona mogła, a on nie – to wszystko.

Ustalmy więc, że jeśli z prowizorycznej bazy na ratunek poszła tylko dwójka wspinaczy – Bielecki i Urubko, to mogli pomóc wyłącznie jednej osobie. A że na Francuzkę musieli natknąć się najpierw … No  właśnie.

Jaki jednak postawiono cel polskiej akcji ratunkowej? To proste: celem było sprowadzenie obojga alpinistów. Tak przynajmniej rozumiem sens tej wyprawy – polskiej, organizowanej przez Polaków, co do której to polski MSZ wydał zgodę na pokrycie kosztów akcji ratunkowej i zapewnił jej gwarancje finansowe. Ale też i wyprawy, która potwierdziła, że jak to w zgodzie z paskudną tradycją bywa, naszym zawsze wiatr w oczy i coś tam, coś tam – trochę niżej i z tyłu. Albowiem finał był taki, że choć w oczekiwaniu rodaków poszli po swojego, to sprowadzili tylko obcą – małe, ale żwawe babsko, które zostawiło naszego rodaka na powitanie lodowej śmierci, same dobrze nie wiedząc, gdzie.

 Wątpię czy w przypadku ratowania wyłącznie Francuzki polskie władze tak ochoczo zaangażowałyby się w sprawę niesienia jej pomocy, w tym zwłaszcza finansowo. Jeśli zatem cała akcja miała na celu sprowadzenie z góry i Polaka, i jego towarzyszki, to trzeba było tak zorganizować wyprawę, by cel zrealizowano. Może zaangażować więcej ludzi i sprzętu, kto wie? – nie czuję się specem, by na to odpowiedzieć. Faktem jest, że podejmując wyprawę ratunkową w dwuosobowym zespole, już w tym momencie skazano kolegę na śmierć. A czy stał za tym profesjonalizm, wyrażający się w realnej ocenie możliwości? Moim zdaniem tylko pozornie, bo jeśli komuś przychodzi do łba idea łażenia po himalajskich ośmiotysięcznikach zimą, to powinien przeliczyć własne szanse, jak i szanse udzielenia pomocy potrzebującym w tych konkretnych warunkach – pomocy, która jest jego psim obowiązkiem wynikającym choćby z solidarności a nie jakimś nadzwyczajnym wyczynem. I jeśli się już zdecydował nieść tę pomoc, to powinien stosować się do wyznaczonego sobie celu i nic innego nie może przyćmiewać jego uwagi, w tym nawet nagle objawiony instynkt samozachowawczy.

Niestety, jakby tego było mało, opisana historia na tym się nie kończy. Oto zaraz po akcji, w mediach ukazała się informacja, że grupa polskich alpinistów oczekujących na wejście na K2, spośród której rekrutowali się czterej ratownicy, gotowa jest jeszcze raz wyruszyć na Nanga Parbat, tym razem po już zamarzniętego lub wciąż zamarzającego kolegę. Według licznych doniesień prasowych, miały być jednak spełnione trzy warunki: śmigłowiec ma zabrać grupę ratowniczą na wysokość 6500 – 7000 tysięcy metrów, musi być sprzyjająca pogoda i ma to się stać w ciągu najbliższych 24 godzin. Poza tym ostatnim zastrzeżeniem, dwa wcześniejsze budzą podejrzenia, że postawione warunki były celowo zaporowe, aby po raz drugi się tam nie pchać.  Skoro poprzednio helikopter zabrał Polaków na wysokość 4820 metrów, bo wyżej nie mógł, a według opinii pilotów pakistańskich obecny maksymalnie osiągalny pułap to 6000 metrów w sprzyjających okolicznościach, jak zatem teraz maszyna miałaby wnieść się jeszcze 1000 metrów wyżej swoich możliwości? No i kolejny warunek również wygląda dziwnie, bo pogoda nie zmieniła się na korzyść od kilku dni. Brzmi to więc trochę tak, jak zapewnienie, które składalibyśmy tonącemu, że skoczymy po niego do wody tylko w sytuacji, jeśli w międzyczasie nauczymy się pływać, kompletnie znikną wysokie fale i zrobimy to w tej właśnie chwili.

To, że nie był to fake news, zaświadcza fakt, iż w grupie organizującej pomoc Mackiewiczowi, oprócz jego ojca, brał udział Michał Maciej Lisiecki, prezes RMPG Polskie Media oraz generał Waldemar Skrzypczak. I to oni ujawnili, że oferta – moim zdaniem obwarowana klauzulą nierealności jej spełnienia - pochodzi od ekipy alpinistów z K2, choć tak tego nie odczytali lub z uwagi na ojca Mackiewicza odczytać nie chcieli. A ponieważ sprawa było mocno wstydliwa dla górskich łazików, głos zabrał jeden z nich, wybawca Francuzki Adam Bielecki, który stwierdził jednoznacznie: Przy okazji chciałem z olbrzymią przykrością zauważyć że wszelkie pomysły powrotu teraz na Nangę to niepotrzebne budowanie sensacji”. No a kto w tym pomyśle uczestniczył, stawiając wspomniane warunki, Stowarzyszenie Miłośników Bieszczad? Jedno jest pewne – nie chciałbym w tym momencie, gdy alpinista ,,twittnął se” z rozbrajającą szczerością, próbując zatrzeć przy okazji kompromitację z powodu wspomnianych zastrzeżeń, być w skórze ojca Tomasza Mackiewicza. Bo chcąc nie chcąc, Bielecki stał się grabarzem jego nadziei.

 Historia, która rozegrała się na Nanga Parbat, wytworzyła niemiły osad za sprawą i zostawienia Polaka mrozom na pożarcie, i zaistnienia w przestrzeni medialnej wrażenia, jakoby wyruszono ratować dwójkę alpinistów, choć już w momencie rozpoczęcia akcji ostatecznie zdecydowano pomóc tylko jednej z nich. Cóż, jaki sport, tacy zawodnicy lub dokładniej – ludzie. Ciekawe tylko, czy ich specyficzna moralność uległa modyfikacji na skutek uprawiania alpinizmu, czy może odwrotnie - była pierwotna i umożliwiła im jego uprawianie. Zresztą nieważne. Dobrze, że dzielą mnie od nich wysokie góry, lęk wysokości i lata świetlne nieukrywanej antypatii.

 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport