Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
529
BLOG

Gość wigilijny

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Humor Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

        Postanowiłem, że w tym roku już mu nie przepuszczę, o nie! I wcale nie chodzi o to, że za każdym razem uświni sadzą podłogę, czasem ścianę, a zawsze jasno obite krzesło przy stole, na którym jak widać lubi klapnąć by chlapnąć, pozostawiając po sobie dowody opilstwa - w części opróżnioną butelkę czystej, oczywiście zarekwirowaną w moim barku i leżącą obok nakrętkę. Przy czym brak kieliszka zaświadcza, że łajza przejawia maniery nie najwyższego lotu, zatem jeśli wspomniana sytuacja mnie irytuje, to nie dlatego, że moje chleje, tylko że chleje właśnie zamiast pić, czym ubliża przyjętym w tym domu obyczajom.

        Ustalmy więc fakty: nie, nie jestem małostkowy, alkoholu, mimo że sam raczej nie tykam nikomu nie żałuję, a i o bałagan nie mogę mieć osobistej pretensji, bo przecież nie ja w domu sprzątam, więc co mi tam? Ale te prezenty, które przynosi i pod choinką zostawia – to już woła o pomstę do nieba. A to literatura gender, a to propaganda LGBT, a to rzecz o multikulturowych korzyściach, jakie świat noża i widelca zawdzięcza światu otłuszczonych i uwalanych ryżem paluchów, czasem znów grubaśna pozycja o zaletach modelu współczesnej liberalnej demokracji, innym razem broszura o prawach kobiet, często jakieś paranaukowe straszydło na temat zmian klimatu, a zawsze esej o pedofilii w Kościele katolickim – słowem wszystko to, co w moim domu jest ideologicznie obce lub grzęźnie w braku zainteresowania.

        Hm, no tak, powiedzmy, że prawie obce, bo córkę wykształciłem przecież w uczelni o klimatach lewackich, zwanych dla zmylenia przeciwnika liberalnym nurtem myślenia, które ją przeniknęły. Fakt, że nie do głębi, tylko podskórnie, a inteligencja oraz doświadczenie życiowe powoli to zatrucie wypłukują, jednak fakt pozostaje faktem - uniwersyteckie naleciałości swoje piętno pozostawiły. Coś jak tatuaż.

        Wróćmy jednak do zwyczajów gościa. Otóż oprócz literatury podrzuca nam również i drobniejsze pamiątki - jakieś znaczki, naszywki reklamówki, naklejki na samochodowe szyby i zderzaki, a wszystko rozsypywane wokół drzewka jakby mieszkał tu tabun domowników, ewentualnie chciał może pozbyć się jak najprędzej całego ciężaru lewackiej propagandy. Jednak najbardziej zastanawiające jest to, że oba jamniki nigdy nie alarmują nas o jego dziwnych wizytach, a przecież zawsze reagują hałaśliwie i powiem otwarcie, że irytująco, zwłaszcza w nocy, na każdy podejrzany ruch czy dźwięk. I dlatego dziś postanowiłem to wszystko sprawdzić.

        Gdy po wigilijnej kolacji, śpiewaniu kolęd i sprzątaniu opakowań po prezentach udaliśmy się wreszcie spać, odczekałem jakiś czas przewidziany na zaśnięcie domowników, po czym cichutko, w szlafroku, opuściłem sypialnię i zszedłem do salonu. W świetle roziskrzonej choinki widziałem zainteresowanie psów leżących jak zwykle na kanapie, bo przecież nie na ich własnym posłaniu – z tym już nie wygram - i obserwujących cokolwiek podejrzliwie moje zachowanie. To znaczy jak skradam się na palcach do kominka, wybieram z leżących obok paleniska polan najcięższe, ale i najporęczniejsze, po czym chowam się za ścianą konstrukcji wielgachnego komina, rozdzielającego otwartą przestrzeń parteru. I czekam. A w zasadzie czekamy: ja i moje psy. Jednak niedługo.

        Najpierw usłyszeliśmy dzwonki, potem dziwny chrobot na dachu, później kolejny, schodzący kominem w dół, następnie zgrzyt o kamienną obudowę odstawianej metalowej siatki zabezpieczającej mieszkanie przed iskrami, aż wreszcie pierwsze kroki stawiane już na podłodze i… W tym momencie obie suki dobiegły do rosłego, a w zasadzie opasłego, ubranego w czerwień siwego dziada, łasząc się i merdając ogonami jakby był tu stałym domownikiem. Ten bez obaw podrapał jedną i drugą za uchem, później wyjął z kieszeni czerwonego żakietu dwie parówki, wsadzając każdej z suk przysmak do pyska i pogłaskał po durnych łbach – co do tego, że durnych nie miałem teraz najmniejszych wątpliwości. I przecież nie chodzi o to, że matka umie liczyć zaledwie do trzech, natomiast córka tylko do jednego.

        Kiedy dziad skończył przekupowanie psów, podszedł do choinki i wyciągając z worka propagandowe materiały – na pewno te, co zwykle - rzucał je bezceremonialnie wokół drzewka. Na koniec polazł do barku, wyjął butelkę czystej, zdjął zakrętkę, cisnął ją niedbale na podłogę i poczłapał z flaszką w kierunku stołu. Tam z niechęcią odsunął na bok pozostawiane dla niego jak w każdym amerykańskim domu ciasteczka i mleko, wygrzebał spod folii okrywającej paterę z ciastem kawał sernika, położył go przy sobie na obrusie, klapnął wielkim tyłkiem na krześle, rozpiął górne guziki kurtki, podniósł do ust flaszkę i zagrał hejnał. Policzyłem bulbony - cztery duże, co równało się, pi razy drzwi - a wiem to z czasów górnych i durnych - zawartości przeciętnej pełnej musztardówki wraz z meniskiem. Odstawił od ust flaszkę, oparł ją sobie o kolano, sięgnął po sernik, niechętnie ugryzł, odłożył resztę z wyraźnym niesmakiem na stół, jeszcze raz zagrał, tym razem na dwa bulbony, jakby chciał tylko przepłukać niemiły smak słodkości sera i rodzynek, wyciągnął z kieszeni osobistą cebulę, chrupnął z wyraźnym smakiem, po czym wytarł usta i nos w krawędź obrusu.

        Tego było mi za wiele. Cicho, na palcach, zaszedłem dziada z tyłu, uniosłem polano i już miałem go zdzielić w kark, gdy on nagle obrócił się do mnie twarzą. W tym momencie ręce zastygły mi w bezruchu:

        - Mikołaj Mikołajewicz? – zbaraniałem.

        - Grigorij… Grigorij Iosifowicz? – wydukał równie zdziwiony Mikołaj.

        

        Siedzieliśmy przy stole, na którym zdążyłem postawić kieliszki, małe talerze, chleb, dwa gatunki śledzia oraz marynowane ogórki. Siedzieliśmy i patrzyliśmy na siebie w zupełnej ciszy, obaj nie wierząc jeszcze, że my to my. W pewnej chwili dziad podniósł kieliszek, rzucając zdawkowe: ,,Za spotkanie!”. Przepiliśmy, odstawiliśmy kieliszki, on znów polał i głośno chrupiąc przekąszał korniszonem. Potem raz jeszcze wytarł palce i pyszczydło w obrus, choć podałem serwetki, głośno powstrzymał beknięcie i zagaił:

        - To ile lat minęło od tamtej Wigilii, trzydzieści siedem? No a wy, drogi Grigoriju Iosifowiczu, jakbyście się wcale przez ten czas nie zmienili. Czyli że Ameryka wam służy, co?

        - Powiedzmy, że macie rację – odparłem sucho.

        - No, może nie jesteście tak wysportowani jak kiedyś, ale nadal chłop z was wciąż … Jak wy to mówicie, na schwał?

        - Jak widzę polskiego nie zapomnieliście.

        - A dlaczego miałbym? Robiłem u was za świętego Mikołaja przez tyle lat… Zaraz, czterdzieści pięć albo sześć będzie… No w każdym razie do czasu, aż za naszą zgodą nie poszliście sobie na swoje. Wtedy właśnie przerzucono mnie na kierunek amerykański, rozumiecie - Santa Claus, Rudolf, inne kolędy, inne wymagania, inna skala obowiązków… Tak, no i oczywiście inna skala trudności. W Polsce na przykład kominków nie było, więc wchodziło się oknem albo drzwiami, kulturalnie znaczy, choć czasem trzeba było się włamać kolbami. Ale na ogół ludzie przyjaźni byli, gościnni - zaraz ,,uprzejmie proszę, uprzejmie donoszę” i takie tam sprawy, jak to między wami Polakami normalne. A tu nic z tych rzeczy: nikt na mnie nie czeka, anonimowo zostawia okropne ciastka i mleko, a każdy tylko chce prezent i poszedł dziadu w ch…. Albo co gorsza i do diabła nawet. A choinkę już następnego dnia po Bożym Narodzeniu do śmieci wyrzucają, dranie. Wszędzie tylko konsumpcja, kurewstwo i komercja – tfu, z takim krajem! Ducha w narodzie nie ma, ot co!

        - To piszcie podanie, że chcecie wracać – wasi zrozumieją, docenią patriotyzm i jako Died Maroz na swoich śmieciach zaczniecie robić. No i woreki będziecie mieli lekki, głównie -  z braku innych prezentów - ducha narodowi roznosząc – zażartowałem. - A ten mało waży.

        - Na śmiechy wam się zbiera, a nawet nie domyślacie się, jakie to bardzo ważne – ten wór. No żeby lekki był, rozumiecie, prawda? Czasem, gdy koledzy z korporacji nie nadążają z robotą, jadę ich wspomagać – Jemen, Syria, Libia… Już tam nasi i wasi zawsze przecież coś ciekawego wymyślą, więc i miejsc do rozdawania wigilijnych prezentów nie brakuje. A tam aż kark boli od tego wora – kałachy, granatniki, wyrzutnie rakietowe, amunicja, miny… Narobię się jak głupi, a więcej nie płacą. O, chcecie, zawieruszył mi się jeden? – To mówiąc, wyciągnął z worka nowiutkiego kałasznikowa ze składana kolbą i podsunął mi niemal pod nos. – Z serca daję. Nu bieri, Grigorij, charoszaja maszinka.

        - Niestety, drogi Mikołaju Mikołajewiczu, w naszym stanie wasze kałachy sa objęte restrykcjami jako - nie wiedzieć czemu zresztą - groźne dla ludzi. Możemy kupować tylko te niegroźne - też kałachy, ale produkowane u nas. One są wtedy sportowe, zdrowe dla ciała i ducha i dozwolone do sprzedaży od lat dwudziestu jeden w górę.

        - Szkoda, niech leży w worze, jeść nie woła, a kto swoje nosi ten się nie prosi – uciął temat, chowając broń na powrót do worka. – To napijmy się.

        Wypiliśmy.

        - A powiedzcie mi, czemu co roku, już od lat tę lewacka makulaturę na gwiazdkę nam przynosicie? – przeszedłem do właściwego tematu.

        - No jak czemu? Prikaz taki był, to przynoszę. Ludzi uświadamiać należy. Bez prezentów nie wiedzieliby co o świecie myśleć, co dobre dla nich, a co złe, a tak wiedzą. W telewizji ich uświadomią, w radiu, w internecie i gazetach, no i my się dołożymy. Nie udało się przed laty wasz amerykański rząd do uległości przekonać, to obywateli przekonamy, a ci już sami wtedy, prędzej czy później,  ludzi słusznych i posłusznych nam wybiorą – wot i wsio. Czasu tylko trzeba i konsekwencji w działaniu – zakończył proroczo.

        Ponownie wypiliśmy i zakąsiliśmy, po czym dziad znów polał.

        - No ale kiedyś, drogi Mikołaju Mikołajewiczu, w starym kraju jeszcze, nic takiego nie przynosiliście.

        - Nie przynosiliśmy takim jak wy, bo na propagandę odporni byliście, a i tu, gdybym wiedział, że to wasz dom, nie przynosiłbym, bo to starta czasu Ale w ogóle przynosiliśmy, swoim głównie – to fakt. No bo jak to by wyglądało, żeby nieswoim przynosić, sami powiedzcie? Głupio jakoś, nie? A swoim i owszem. - Tu zaczął wyliczać na paluchach: - Podwójne deputaty na węgiel, dodatkowe kartki na wódkę, cukier i mięso, przydziały mieszkań, talony na samochody, paszporty, stypendia zagraniczne, wyjazdy służbowe… Ach, ta wigilijna radość, ta wdzięczność, te radośnie, bez nacisków już wtedy pisane donosy… - Dziad przetarł łzę wzruszenia po czym ciągnął dalej: – Ale i wam się przysłużyłem, drogi Grigoriju Iosifowiczu. Pamiętacie wtedy, w wigilię, gdy po dobroci wam tłumaczyłem, byście mając żonę z obywatelstwem amerykańskim za ocean się z nią wybrali, najlepiej na stałe, bo nic dobrego was w kraju nie spotka oprócz celi.… Pamiętacie, paszport nawet wam osobiście załatwiłem…

        - Jeśli coś pamiętam – przerwałem – wyraziliście to nieco bardziej dosadnie.

        - Oj tam, o tam, no może, nie będę negował – przyznał dziad. – Dawno było to i pamięć już zawodzi. Jednak bić nie kazałem, a mogłem. Czasy takie były i tyle, ale chyba nie żałujecie złożonej wam propozycji, co?

        - Psypieps mu – odezwał się nagle czyjś sepleniący tuż przy podłodze głos. – Nie rozglądaj się, tylko mu psypieps tą lagą– starsza jamniczyca Rita miała wyraźne kłopoty z plączącymi się jej między zębami wargami, które stale zagryzała.

        Spojrzałem na ścienny zegar. Właśnie minęła północ, zatem nie ma się co dziwić, że suki przemówiły. Zawsze tak jest.

        - Ja, ja to bym nawet mu psypierdzieliła a nie tylko psypiepsyła. A może nawet i gozej – zawtórowała podobnie sepleniąc Miłka, jej córka– ale wstydzę się powiedzieć. I pomyśleć, ze jadłyśmy takiemu dziadowi z ręki. – Nagle warknęła całkiem niewigilijnie, czyli znów jak pies i podskoczywszy, chwyciła dziada za nogawkę tuż nad walonkiem, bo jako jamnik wyżej nie mogła. Jednak szybki ruch nogi odrzucił pojękującego teraz psiaka.

        Przez cały czas rozmowy zachowywałem spokój, szukając jednak pretekstu do puszczenia w ruch polana, choć już nie za te lewackie ulotki, tylko za całokształt naszej wcześniejszej znajomości. I oto sam drogi gość mnie wyręczył.

        - Co, draniu, masz czelność mojego psa kopnąć? Czekaj no, już ja cię – mój wzrok powędrował w kierunku leżącego nieco dalej na stole kloca. I nie wiadomo jak skończyłby się wieczór dla Mikołaja Mikołajewicza, gdyby nie to, że zarzucił mi worek na głowę, po czym wskoczył zapewne w komin, bo nic nie widząc słyszałem jednak, jak wspina się w kierunku dachu, zacina batem renifery, a te oddalają się z dzwonkami sań. Natomiast ja wciąż nie mogłem zdjąć z siebie worka i mocując się z nim niezgrabnie odczuwałem już brak powietrza.

        Nagle trochę pojaśniało - ktoś odrzucił mi z głowy kołdrę i włączył światło. Zobaczyłem obok siebie twarz przejętej żony.

        - Musiałeś chyba mieć jakiś paskudny sen, Grzesiu, bo wściekałeś się pod kołdrą jakbyś z nią walczył i nie mogłeś zdjąć jej z głowy. No ale już dobrze – uspokajała mnie. - Połóż się na boku i staraj zasnąć. Może tym razem przyśni ci się coś miłego. Na pewno nie ja – zażartowała – ale może Święty Mikołaj. – I zgasiła światło.

        Jednak zasnąć już nie mogłem. Wierciłem się, obracałem na boki aż wreszcie poczułem pragnienie. Zszedłem do kuchni, zapaliłem światło i wlałem w siebie szklankę wody mineralnej. Później, wracając już do łóżka, rzuciłem okiem na wigilijny stół i stanąłem jak wryty. W kolorowej poświacie iskrzącej choinki mieniła się odblaskiem patera z ciastem, obok stał pokrojony chleb w koszyczku, śledzie i korniszony, a nieco dalej polano z kominka. Butelki wódki tylko nie było. Stary drań musiał zdążyć zabrać ją ze sobą.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości