Widząc prognozę pogody zapowiadającą nadchodzące mrozy, z satysfakcją myślałam o tym, że tym razem nie będzie żadnych samochodowych niespodzianek, mam przecież świeżo wymieniony akumulator. Zeszłoroczną gehennę samochodową wspominam szczególnie boleśnie. W przeddzień Wigilii, wybierając się na ostatnie, ważne i pilne zakupy, siedziałam wówczas w unieruchomionym aucie, patrząc z rozpaczą przez szybę na ludzi zmierzających do domów w torbami pełnymi jedzenia i kupionych w ostatniej chwili prezentów.
Tym razem tak nie będzie - myślałam zatem z satysfakcją. Oprócz nowego akumulatora mam też nowy nawyk - dokładne sprawdzanie, czy nie zostawiłam w aucie włączonych świateł. Zawsze oglądam się teraz. Zawsze.
Chwilami odnosiłam nawet wrażenie, że ciepła zima wręcz kpi sobie z mojego nowego akumulatora. Jak to? To przecież niesprawiedliwe - kiedy ja porządnie przygotowałam samochód do zimy, to ona oczywiście nie chce nadejść? Byłam jednak cierpliwa. Wiedziałam, ze kiedyś nadejdzie...
Wczoraj, w pierwszy naprawdę mroźny dzień, postanowiłam wybrać się do dużego centrum outletowego pod Warszawą na wyprzedażowy rekonesans. To w końcu niedaleko, tylko pół godziny w jedną stronę.
Na miejscu okazało się, że na podobny pomysł musiała wpaść połowa mieszkańców Warszawy. Kiedy udało mi się w końcu zaparkować, zmierzyłam wzrokiem odległość od wejścia i postanowiłam, swoim zwyczajem, zostawić płaszcz w samochodzie i dobiec do drzwi okręcona tylko szalem (nie lubię chodzić po sklepach pocąc się pod płaszczem). Dobiec jakoś się udało, bez większych strat w ludziach. Miłe złego początki...
Zakupy jak zakupy. Niby już po 10 minutach człowiek żałuje, że przyjechał, ale i tak zejdzie w tych sklepach ze 2-3 godziny.
Kiedy nadszedł moment powrotu, z niechęcią myślałam o konieczności dostania się bez płaszcza do samochodu. Ale cóż, jak trzeba to trzeba. Szybki bieg, już z daleka próbuję otworzyć drzwi pilotem... Potem próbuję otworzyć drzwi pilotem z bliska, nadal – zero rezultatu. Samochód jest głuchy i ślepy. Zimno potwornie.
Okrążam auto dookoła, sprawdzając, czy to na pewno mój samochód. Mój. Ale nie daje znaków życia. Zaczynam się trząść z zimna. Próbuję dostać się do auta kluczem – klamka zamarzła, nie da się wcisnąć. W końcu udaje mi się wejść do środka, od strony pasażera. Okręcam się płaszczem i zakładam rękawiczki. Chwila ulgi... Ale tylko chwila. Trzeba się stąd jakoś wydostać, tym bardziej że niedługo zamykają outlet i będą wyganiać z parkingu.
Sprawdzam ustawienia – tak, zostawiłam auto na światłach. Dzwonię jak najszybciej po taksówkę, aby zamówić usługę dojazdu z kablami do odpalenia auta. Jestem tak przejęta, że nie mogę wybrać właściwego numeru. W końcu dodzwaniam się, taksówka będzie za 15 minut. Nie można się już ogrzać w sklepie – zamykają. Marznę i czekam na ratunek. Obok parking pustoszeje coraz bardziej, a sceneria zaczyna przypominać scenografię do filmu „Piła VII”.
Podjeżdża pan taksówkarz:
– Z której strony ma pani akumulator?
Zaraz, zaraz, chyba z przodu...? Ale po prawej czy po lewej? Na wszelki wypadek otwieram maskę (umiem!) i zaglądam do środka. Niepewnym ruchem pokazuję:
– Chyba tutaj.
Pan taksówkarz na to:
– Nie widzę tu akumulatora, proszę odsłonić akumulator!
Zdaję sobie sprawę, że nie wiem nawet, jak ten akumulator wygląda. Postanawiam poprosić pana taksówkarza, aby rzucił okiem – może on rozpozna coś przypominającego akumulator.
Pan taksówkarz broni jednak swojego honoru zawodowego:
– Nie wie pani, gdzie ma pani akumulator? To po co pani wzywała taksówkę? Myśli pani, że ja będę pani szukał akumulatora?
Denerwuję się coraz bardziej, teraz nie znalazłabym już nie tylko akumulatora, nie mogę odnaleźć nawet własnych rękawiczek. Proponuję, że dopłacę za odnalezienie akumulatora. Odpowiedź pana taksówkarza brzmi:
– Do moich obowiązków nie należy szukanie akumulatorów!
Pan taksówkarz odwraca się i odjeżdża. Zostaję sama na pustym parkingu. Siadam w aucie i ryczę jak bóbr. Szybko jednak zdaję sobie sprawę, że to raczej nie pomoże mi wydostać się stąd dzisiaj. Wykonuję dwa telefony. Pierwszy do kolegi, który znany jest z tego, że (podobnie jak pewien sympatyczny bohater „Pulp fiction”) rozwiązuje problemy – wszelkie problemy. Kolega ma prostownik, ale nie ma kabli do odpalania, za to już jedzie do mnie (Dzięki, J.!). Zamawiam też taksówkarza z innej korporacji taksówkowej, prosząc, aby przysłali jakiegoś przyzwoitego. Obaj panowie szybciutko odnajdują akumulator, w wolnych chwilach przy okazji stawiając mnie na nogi.
Bezpiecznie docieram do domu. Kolega wyjmuje z mojego auta akumulator i podłącza go u mnie do prostownika, który przywiózł ze sobą. Patrzę na te dwa dziwne, czarne, obce urządzenia, stojące teraz u mnie na podłodze obok telewizora, i pytam:
– A właściwie, który to jest akumulator, a który prostownik?
Inne tematy w dziale Rozmaitości