K.Blinka K.Blinka
252
BLOG

Picownicy - czyli jak reformuje się polską naukę

K.Blinka K.Blinka Polityka Obserwuj notkę 10

Na początek wyjaśnienie.

W jednym z odcinków serialu pt. Czterdziestolatek Irena Kwiatkowska grająca „kobietę pracującą, która żadnej pracy się nie boi” wcieliła się w rolę antypicownika. W czasach zamierzchłego PRL giełdy samochodowe były jedynym miejscem, gdzie bez czekania w nieskończoność, można było za zaoszczędzone pieniądze nabyć towar wówczas luksusowy – samochód osobowy. Związane było to ze znacznym ryzykiem, ponieważ w kwotach dostępnych dla Kowalskiego, z reguły dostępne były auta, które w krajach cywilizowanych można było spotkać jedynie na złomowiskach. Gdy na Zachodzie samochód miał dwa lub trzy życia, w Polsce miał ich pięć i więcej. Samochody na giełdzie na czas wstępnej oceny wizualnej i jazdy próbnej do życia przywracali picownicy (nie mylić z dzisiejszymi specjalistami od tzw. detailingu samochodowego, którzy zajmują się odpicowywaniem samochodów czy specjalistami zajmującymi się renowacją pojazdów). Rzeczona I. Kwiatkowska jako antypicownik, zajmowała się wykrywaniem samochodów, których prawdopodobny przebieg w przypadku ich zakupu nie przekraczał z reguły kilkunastu kilometrów.

Ustrój nam się zmienił, ale przyzwyczajenie, zwłaszcza u polityków pozostały. Dzisiejsze programy polityczne to picownictwo pełną gębą. Można wziąć na tapetę dowolną sferę działalności politycznej i wszystkie one opierają się na mniejszym lub większym picownictwie. Władza nam się zmienia, a picownicy zostali. Ja zajmę się Ustawą 2.0, mojego ulubieńca od picowania, czyli ministra Gowina.

Będę się streszczał. Polskie szkolnictwo wyższe miało przejść rewolucję, w rezultacie której badania polskich naukowców miały stać się znane w świecie, a polskie uczelnie miały awansować w rankingach. Przygotowana ustawa, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, w ramach konsultacji społecznych (konsultacje społeczne pomiędzy Bugiem i Odrą to przykry obowiązek władzy, bo z reguły dowiadują się o sobie i swoich pomysłach paru słów prawdy, co skłania tę władzę do ich organizowania w sposób dla władzy przyjazny; ostatnie konsultacje społeczne w dotyczące transportu w miastach, zorganizowane tylko dla grona przydupasów władzy były tego dobitnym dowodem) po klepnięciu jej przez kolegium rektorów szkół wyższych weszła w życie.

Szybko okazało się, że stało się to przed czym ostrzegali defetyści. Żeby nie przedłużać uproszczę. Zabrakło pieniędzy. W Polsce gra w rozwój nauki, to gra o skończonych możliwościach jej finansowania. Problem polega na tym, że wzrost liczby renomowanych publikacji, zwłaszcza w naukach społecznych i humanistycznych nie przekłada się wyraźnie na PKB i budżet państwa (źródło finansowania większości szkolnictwa wyższego w Polsce), którego poziom jest zależny od tego parametru makroekonomicznego. Widoczne jest to zwłaszcza w krótkim okresie (do 5 lat). Także rezultaty badań w naukach ścisłych wymagają kilku lat związanych z procesami patentowymi i wdrożenia wynalazku do produkcji, na uzyskaniu pożądanych efektów finansowych kończąc. A więc na efekty, o ile w ogóle wystąpią, czeka się latami.

Tymczasem naukowcy postawieni pod pręgieżem punktozy (liczby punktów za publikacje, które zaczęły decydować o ich być albo nie być w nauce, pracy na uczelni, o premiach za publikacje) wydatnie zwiększyli swoją wydajność publikacyjną w czasopismach o zasięgu międzynarodowym. W pierwszym roku obowiązywania nowej ustawy jakoś to wszystko się składało do kupy, bo proces publikacji poprzedza proces: badań, analizy wyników, pisania artykułów naukowych, recenzji i przyjęcia do publikacji). Taki proces trwa od roku nawet do trzech lat. W kolejnych latach wzrost liczby publikacji zaczął stanowić problem finansowy dla ministerstwa, ale przede wszystkim dla publicznych uczelni. Zaczęto więc na uczelniach zmieniać na początek to, co z reguły robi się, gdy źle zarządza się zasobami. Tnie się wynagrodzenia. W ruch poszły nożyce i obcięto wysokość premii za publikacje w czasopismach międzynarodowych. Ktoś może zapytać, a dlaczego to niby naukowcy mają zarabiać więcej za publikacje? Nie muszą. System motywacyjny można zawsze zbudować na zasadach sztywnych siatek wynagradzania, odpowiadających regule: czy się stoi czy się leży sześć tysięcy się należy. (Kwota 6000 zł nie jest przypadkowa. Tyle na niektórych uczelniach zarabiają profesorowie uczelniani bez dodatków funkcyjnych, no i jest to kwota, za którą, jak stwierdziła polska komisarz oddelegowana do pracy w Brukseli: „pracuje tylko złodziej, albo idiota”). Można też dowodzić, że naukowcy to nie piłkarze lub siatkarze, więc ich awans do naukowej ligi mistrzów nie musi być dodatkowo premiowany. Dzisiaj, w czasach gdy wielu wierzy w naukę, można dowodzić różnych bredni.

Na zabawie w obcinanie wynagrodzeń za publikacje się nie skoczyło. Ponieważ wielu polskich naukowców publikowało swoje prace w czasopismach wydawnictwa MDPI, niektórzy rektorzy polskich uczelni, sugerując się jakąś stroną internetową, która z wyglądu przypomina blog założony przez gimnazjalistę, ale jest podpisana nazwiskiem jakiegoś profesora zachodniej uczelni, podjęli decyzję, że od 2023 roku za publikacje w czasopismach MDPI premii publikacyjnych nie będzie. O co w tym chodzi? MDPI uznano za tzw. wydawnictwo drapieżne, które nie tylko każe sobie płacić za publikację, ale proces recenzji jest, jak się twierdzi – nierzetelny. Na podstawie czego tak stwierdzono? Ja nie wiem, bo poza wspomnianym blogiem, mimo poszukiwań, nie natrafiłem na wiarygodne wyniki badań, podważające proces recenzji w tych czasopismach. Cała ta zabawa w czasopisma drapieżne cuchnie na milę walką buldogów, czyli dużych wydawnictw naukowych. Bo gdy kogoś się uzna na tym rynku za niewiarygodnego, to nikt w jego wydawnictwach nie będzie chciał publikować. A ponieważ za dostęp do publikacji trzeba słono płacić (podstawą każdej publikacji jest wyczerpujący przegląd literatury dotyczący badanego zagadnienia), więc wywalenie konkurenta, oznacza przejęcie jego rynku (kwoty liczone w steki milionów $). Decyzja polskich rektorów przypomina decyzję polityków w sprawie Ukrainy. Zamiast spokojnie czekać, np. na wyniki badań i jakieś międzynarodowe uzgodnienia, oni jak kujon-skarżypyta stanęli w pierwszym szeregu krzycząc: „Te czasopisma są be! Może jesteśmy biedni, ale za to kryształowo uczciwi!”. No jasne.

Czy to już koniec tej smutnej historii picownictwa w nauce polskiej? A skąd. Oto od 2024 roku ministerstwo nie było uprzejme wykupić dostępu dla polskich uczelni do jednego z największych wydawnictw (tego dobrego, niedrapieżnego) Elsevier. W rezultacie na niektórych uczelniach naukowcom chcącym napisać przegląd literatury wyświetla się komunikat: twoja uczelnia nie wykupiła subskrypcji. Obok jest podany koszt jednorazowego dostępu do artykułu.

Tak w skrócie wygląda krótka historia picownictwa w nauce polskiej. Za więcej pracy, wielu naukowców ma płacone tyle samo lub mniej i w dodatku muszą sami zapłacić za narzędzia.

KB

*Z szacunku dla cierpliwości czytelników pominąłem kwestę uznaniowości w przyznawaniu punktów dla wielu czasopism oraz konieczności równomiernego publikowania, wymaganego w ocenie ministerialnej, która jest ewidentnym idiotyzmem biurokratów, którzy nie mają pojęcia o procesie badań i publikacji.

K.Blinka
O mnie K.Blinka

O mnie

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka