W styczniu 2011 roku Nasz Dziennik zamieścił relację lekarza Nikołaja Bodina, naocznego świadka katastrofy smoleńskiej. Bodin był od rana na swojej działce, która przylega do lotniska Siewiernyj. „Około godz. 10.00 (czasu moskiewskiego) kończył pracę i zamierzał wracać do domu. Kiedy nadlatywał polski samolot, stał już przy samochodzie, ok. 100 metrów od świateł przeciwmgielnych lotniska. Bodin najpierw usłyszał szum. Maszyna leciała dość nisko, na wysokości poniżej 10 metrów, ale równolegle do ziemi, ze wschodu na zachód, w kierunku lotniska. Słychać było, jak tupolew "forsuje silniki" (pilot zwiększył ich obroty). Samolot leciał tak nisko, że siła strug powietrza z turbin powaliła mężczyznę na ziemię, na plecy. Chwilę potem maszyna zahaczyła lewym skrzydłem o pień brzozy, która rosła na niewielkim wzniesieniu. Drzewo miało ok. 15 metrów wysokości, a samolot ściął je mniej więcej w połowie - na wysokości 7-8 metrów. W ocenie Bodina, samoloty lądujące na Siewiernym w kierunku zachodnim zwykle przelatują w dalszej odległości od brzozy - jakieś 15 metrów w kierunku północnym - i lecą znacznie wyżej. Nie forsują również silników. Według relacji świadka, samolot miał wypuszczone podwozie. Po kolizji z drzewem leciał dalej na zachód w linii prostej, wciąż obniżając lot. Bodin nie zauważył, by samolot uległ uszkodzeniu w chwili uderzenia w drzewo. Nie potwierdza, by odpadł jakikolwiek fragment skrzydła, widział za to ściętą górną część drzewa, która odpadła na północ. Lekarz pobiegł za samolotem. Dopiero przed garażami, za asfaltową drogą zobaczył skrzydło z biało-czerwonym malowaniem, wiszące na drzewie. Widział też zerwane przewody. (…) Bodin pobiegł dalej w kierunku miejsca upadku tupolewa. Zobaczył część samolotu, która zawisła na krzakach do góry ogonem, a w pewnej odległości od niej zauważył przewrócony, mocno zdeformowany kadłub i część podwozia, która sterczała do góry. Lekarz znajdował się w odległości ok. 15 metrów od szczątków. Nie widział ognia, tylko dym.”
Dalej w tekście jest wypowiedź kpt. Janusza Więckowskiego, pilota, który latał samolotami Tu-154: „jeśli faktycznie pęd powietrza powalił Bodina na ziemię, to może to wskazywać na fakt, że załoga samolotu chciała poderwać maszynę i ustawione zostały duże kąty natarcia oraz moc startowa silników. - Jeśli tak było, to samolot musiał być na dużych kątach natarcia i wylot powietrza z silnika musiał iść na ziemię - podkreślił. Jak stwierdził, trudno ocenić, z jakich powodów samolot nadal się zniżał, bo maszyna nawet po kolizji z brzozą miała szanse na przejście na wznoszenie. Z relacji Bodina wynika wprost, że samolot na pewno był skonfigurowany do odejścia na wysokości co najmniej 10 metrów. W instrukcji tego samolotu można wyczytać, że taki manewr jest do wykonania, szczególnie gdy maszyna - tak jak to było 10 kwietnia ubiegłego roku - nie jest w pełni obciążona (przy schodzeniu z prędkością 3,5 m/s od chwili dodania mocy startowej samolot obniży się jeszcze o ok. 10 m, przy schodzeniu 5m/s jest to 20 m, a przy 8m/s - 50 m). Podczas odejścia podwozie pozostaje wypuszczone, dopiero kiedy samolot nabierze wysokości, pilot najpierw chowa klapy do wielkości startowych, podwozie, a na końcu klapy do zera.”
Z relacji Bodina i komentarza pilota wyłania się więc klarowny obraz ostatnich sekund lotu. Samolot leciał tak nisko, że ścinał drzewa. Ta brzoza chyba nie ułamała skrzydła, w każdym razie Bodin tego nie zauważył, ale za chwile natknął się na ułamane skrzydło. Nie wspominał o żadnym wybuchu. Nie widział ognia, tylko dym. W ostatnich chwilach silniki pracowały pełną mocą, jak przy starcie. Pilot starał się więc poderwać maszynę do góry, ale kolejna brzoza ułamała skrzydło i spowodowała przewrócenie się samolotu na plecy. Żadnych wybuchów, sztucznej mgły, helu, bomb próżniowych i dobijania rannych.
Nie spodziewałem się, że Nasz Dziennik ramię w ramię z „Gazetą Wyborczą” będzie dezawuował rewelacje Zespołu Antoniego Macierewicza.
Jerzy Skoczylas
Inne tematy w dziale Polityka