Helena Chmielewska-Szlajfer
Słowo na „h”
O hipsterach powiedziano już wszystko. Że są, że ubierają się, że spędzają czas, że kupują. Ogłoszono nawet, że umarli*, chociaż mimo to uparcie chodzą po ulicach i od czasu do czasu obrzucają się najgorszym z wyzwisk: „ty hipsterze!”. Sęk w tym, że liczne próby uchwycenia istoty hipsterstwa – głównie za pomocą opisu stale zmieniających się materialnych, widocznych elementów uznawanych za hipsterskie – w gruncie rzeczy niewiele wniosły do dyskusji. Poza dość oczywistą konstatacją, że hipsterstwo jest (było?) swoistą modą.
Pierwotny hipster pojawił się w latach 40. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych. Był czarnym słuchaczem jazzu i bebopu, który sprawiał wrażenie, że ma większą wiedzę niż inni. Nosił stale ciemne okulary, a we włosach miał białe pasemko. Wszystko to, razem z mitologizowaną duchową przewagą czarnych nad białymi, powodowało, że był on wzorem niedostępnego stylu. Według Anatole’a Broyarda** ten wypracowany styl miał stanowić iluzoryczną, „duchową” przeciwwagę dla dominacji białych. Niemniej dekadę później stał się on częścią białej subkultury o awangardowych ciągotach. Późniejsze słowo „hippis” było zresztą złośliwą wariacją na temat hipstera. Miało oznaczać osobę bez artystycznych czy literackich zapędów, za to radośnie bawiącą się i palącą marihuanę.
Hipster powrócił w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku, razem z modą na ubrania z lat 50. W tym czasie spopularyzowało się również powiedzenie „hipper than thou”, co w luźnym tłumaczeniu oznacza „modniejszy od ciebie”. Jednocześnie ten nowy hipster – młody, biedny artysta (muzyk, grafik, fotograf, aktor, dj…), uciekający do dużych miast, żeby znaleźć się w środowisku podobnych sobie wyrzutków niezrozumianych w domu – ubierał się w sklepach z używaną odzieżą, bo tak było najtaniej. Czapki tirówki, t-shirty z dziwnymi napisami czy trampki, zanim stały się modne, były po prostu najłatwiej dostępne. Najbardziej hipsterskie piwo, Pabst Blue Ribbon, jest równocześnie jednym z najtańszych i najgorszych dostępnych na amerykańskim rynku. Jego marna jakość nie stanowi zresztą żadnej tajemnicy. Hipsterskie dzielnice (przede wszystkim nowojorski Williamsburg, dawniej zamieszkany przez ortodoksyjnych żydów, sąsiadujący z polskim Greenpointem) zaczęły przyciągać nie tylko artystów, ale również tych, którzy lubili artystyczny klimat. Inwencja wynikająca z przekory i ograniczonych funduszy zamieniła się w modę o wartości rynkowej, co oznaczało rosnące czynsze i stopniową kolonizację tych dzielnic przez zamożniejszą młodzież (to znaczy z bogatszymi rodzicami), która chciała zaznać artystycznego klimatu.
W podobnym czasie popularność zyskał magazyn „Vice”, propagujący pornograficzną estetykę (videwąsik i okulary fotografa Terry’ego Richardsona), niegrzeczne zdjęcia z imprez, tatuaże oraz… ironię – o co pismo jest „obwiniane” najczęściej. Ironia trafiła na podatny grunt klimatu lekkostrawnego postmodernizmu, wedle którego wszystko zostało już zrobione i powiedziane, a jedynym wyjściem pozostał pastisz. Miejsce nie tak dawnego punkowego buntu „no future” zajęła wygodna zgoda na zastaną rzeczywistość – z równie leniwym puszczaniem oka, że przecież wiemy, jak jest, moglibyśmy nawet coś zrobić, gdybyśmy tylko chcieli, ale chwilowo wolimy iść na imprezę. Z kolei „biedną” estetykę ochoczo przejęły nie tylko butiki, oferujące starocie za coraz wyższe sumy oraz rzeczy zupełnie nowe w pojedynczych sztukach – również za pokaźne pieniądze – ale przede wszystkim sieci handlowe, od pseudo-alternatywnego Urban Outfitters po całkowicie masowy H&M. Wygląd à la hipster wszedł w ogólny obieg mody. Tak jak i hipsterskie nastawienie – prokonsumenckie, stadnie indywidualistyczne, z dużą dozą samozadowolenia.
W tej dojrzałej, komercyjnej wersji hipsterstwo przyjęło się w dużych polskich miastach. Artykuł z zeszłego roku w „Polityce” („Nieuchwytny hipster” Joanny Podgórskiej) oraz ostatnio we „Wprost” („Dyskretne promieniowanie lansem” Aleksandry Krzyżaniak-Gumowskiej) opisują to zjawisko wyłącznie na poziomie stylu życia, opartym na ubieraniu się wedle odpowiedniej mody, bywaniu w odpowiednich kawiarniach i klubach oraz posiadaniu odpowiednich gadżetów. Wiedzę na ten temat – to „hipper than thou” właśnie – rodzimi hipsterzy zazwyczaj biorą z zachodnich (głównie amerykańskich) stron internetowych i blogów, co w gruncie rzeczy bardziej niż o samym hipsterstwie świadczyć może o coraz bardziej globalnym obiegu mody. W polskiej wersji hipsterstwo jest dość bezpośrednim przeszczepem z Zachodu (z głównymi punktami odniesienia w Nowy Jorku, Londynie i Berlinie), pozbawionym nawet wątłego mitu biednego artysty przyjeżdżającego do wielkiego miasta, w którym adaptuje stare pofabryczne budynki i gdzie wreszcie może realizować swoje pasje. Jeżeli już, bliżsi temu mitowi wydają się polscy squatersi.
Największym polskim wkładem jest natomiast prawdopodobnie afirmacyjny stosunek do hipsterstwa. Na pytanie „czy jesteś hipsterem?” zaskakująco często jak na obowiązujący kanon można usłyszeć dumne „tak”. Wydaje się, że ten polski wielkomiejski entuzjastyczny stosunek do hipsterstwa świadczyć może nie tylko o braku wystarczającej dawki (o zgrozo) ironii – albo, w wersji skrajnej, o niebywałej ironii, która pozwala patrzeć z przymrużeniem oka na własny styl życia – ale również o typowo polskim usilnym gonieniu za zachodnimi modami, za którymi z jakiegoś powodu trzeba nadążać. Słowem: kompleksy. W takim wypadku rodzime hipsterstwo nie dość, że nie jest „hipper than thou”, to jest „lamer than everyone”, bo co to za hipster, który jest do tyłu z trendami.
Jeżeli jednak odrzeć hipsterstwo z jego własnej zjadliwej otoczki, jawi się ono raczej jako wielkomiejski, zestandaryzowany i coraz bardziej globalny styl życia ludzi młodych. Chcą oni żyć tak, jak pokazują to blogowe zdjęcia, które przeglądają, otaczać się tymi samymi rekwizytami, bawić się przy tej samej muzyce. Mało kto może sobie pozwolić na psychiczny luksus niebycia „cool”, a hipsterstwo daje właśnie tę gwarancję fajności. To bezpieczna nisza dostępna wyłącznie za pieniądze, niewymagająca inwencji, przebojowości ani specjalnej refleksji. W zamian za gadżety daje poczucie przynależności, jednocześnie wspierając rynek. W gruncie rzeczy wszyscy powinni być zadowoleni: hipsterzy mogą podtrzymywać swoje poczucie wyższości wynikające z ich własnego znawstwa, a rynek może dalej podrzucać kolejne potrzebne im rekwizyty otoczone marketingowym nimbem wyjątkowości.
Jednak, jak pisze Mark Greif, hipsterów już nie ma. Rozmyli się w masę wytatuowanych ludzi, produkujących czcionki i zdjęcia z imprez. Można odnieść wrażenie, że polscy hipsterzy nigdy nie zajmowali się niczym innym, bo i na tę modę trafili za późno. Nie zmienia to faktu, że trafili przynajmniej na schyłkowy moment pewnego stylu życia, który charakteryzuje się globalnym zasięgiem (choć ograniczonym do dużych miast) i globalną metodą ekspansji – internetem. Być może była to pierwsza tak masowa i tak dobrze promowana moda – niemal totalna w tym, że obejmowała w zasadzie wszystkie sfery życia – która w pełni wykorzystała możliwości tego medium. Pod tym względem hipsterstwo w istocie można uznać za oryginalne. Wydaje się również, że jakakolwiek moda zajmie miejsce hipsterstwa w przyszłości, skorzysta ona z tego już raz wypracowanego kanału. Może więc zamiast skupiać się na detalach hipsterskiego mundurka, warto bez ironii spojrzeć na ten fenomen jako przykład niezwykle udanej, długofalowej, globalnej kampanii promującej określony styl życia.
Przypisy:
* Patrz: „What Was The Hipster?: A Sociological Investigation”, red. Mark Greif i in., n+1 Foundation, New York 2010.
** Anatole Broyard, „A Portrait of the Hipster”, „Partisan Review”, czerwiec 1948.
*** Helena Chmielewska-Szlajfer, New School for Social Research, Instytut Stosowanych Nauk Społecznych, UW.
**** Tekst został opublikowany w ramach Tematu TygodniaHipsterka!w Kulturze Liberalnej z 6 września 2011 roku (nr 139). Więcej tekstów: Wojciecha Kacperskiego i Bartosza Borowca - CZYTAJ TUTAJ
Inne tematy w dziale Kultura