Igrzyska są odwiecznym sposobem rozładowywania społecznego napięcia. Ich atakowanie jest obłudnym działaniem tych, którzy potrafią zaspokoić swoje intelektualne potrzeby w inny sposób i usiłują ten sposób narzucić innym.
Piłka nożna w telewizji jest zjawiskiem zdecydowanie ciekawszym niż futbol realny. W dzieciństwie nigdy nie mogłem zrozumieć radości Paragona i jemu podobnych z telewizyjnego serialu Stanisława Jędryki. Szkolne boisko położonego nieopodal szkoły-tysiąclatki imienia Bolesława Prusa nie zachęcało raczej do gry i nie miało w sobie nic z czaru Santiago Bernabeu. Otaczały nas kraty zabezpieczające mieszkańców bloków przed wybiciem okien, asfalt był popękany, trampki, jakie nosiłem, były cokolwiek dziurawe, a do tego koledzy zawsze zmuszali mnie do stania na bramce, aby wyleczyć mnie z lęku wywoływanego przez lecącą w moim kierunku piłkę (nieraz w końcu do nas Polaków strzelano – co nieco w genach musiało pozostać!).
Tymczasem piłka nożna w wersji mistrzowskiej dawała zdecydowaną radość i kontakt ze światem. Czyż nie można się było cieszyć wspólnie z piłkarzami RFN, gdy ci zdobywali mistrzostwo świata we Włoszech? Czyż nie emocjonowaliśmy się wygraną Duńczyków w Euro dwa lata później – kiedy to pokonali wszystkie potęgi, a na mistrzostwach mieli się początkowo nie zjawić? Czyż nie cieszyła nas skucha Roberta Baggio w karnych z Brazylią gdy niebiosa słusznie pokarały go za uskutecznianie bufonady w miejsce gry? Czyż jednym z najważniejszych wydarzeń naszego dzieciństwa nie była przegrana polskiej kadry trenera Łazarka z Anglią na Wembley, która zapoczątkowała czarną serię naszej piłki trwającą do dziś? A był czerwiec 1989 roku. W trzy lata później Polacy o mało nie wygrali igrzysk w Barcelonie. Wtedy też się cieszyliśmy.
Futbol to przede wszystkim gra przemysłowych przedmieść i małych miasteczek. Piłki są tanie, a i do zbudowania boiska nie trzeba wielkich nakładów. Wielkie piłkarskie gwiazdy wychodziły przecież z zagłębi przemysłowej Anglii, brazylijskich faweli, Zagłębia Ruhry, Górnego Śląska i Donbasu, włókniarskiej Łodzi i warszawskiego Powiśla. Piłka była sportem plebejuszy. Dla bogatszych pozostawały inne elitarne rozrywki: szermierka, tenis czy łucznictwo.
Rzekłby ktoś, że całe to zjednoczenie, wywieszanie flag na samochodach, malowanie się w narodowe barwy farbami nabytymi w hipermarkecie, to tylko chwilowe przebłyski jedności. Może to i prawda i być może już za kilka dni ujrzymy, jak się nam to sympatyczne zjawisko rozpływa. Ale czy wymyśliliśmy coś lepszego? Podobno Polacy wypracowali patent na narodową jedność tylko w chwilach żałoby, czego walnym przykładem jest to, co stało się dwa lata temu po katastrofie smoleńskiej. Czemu więc krytykować, gdy nagle pojawia się patriotyzm pozytywny – odwołujący się do gry zespołowej, wsparcia swojej drużyny, radości ze wspólnego śpiewania hymnów i z ładnie wyglądających stadionów? Co w tym złego?
Jedna wygrana lub dobry występ polskiej reprezentacji da wielu milionom naszych rodaków pozytywny mit, na którym będą się mogli oprzeć, wspomnienia z trybun warszawskiego Stadionu Narodowego czy też bursztynowego zjawiska z Gdańska będą równie radosne jak opisy naszych przodków stojących przy trasie Wyścigu Pokoju w dobie stalinizmu. Dadzą nam radość, która przyda się, gdy nadejdą ciężkie czasy.
Czy „igrzyska” są czymś złym? Przecież gdyby ich nie zorganizowano, i tak wcale nie zwiększyłaby się liczba szkół i przedszkoli, nie poprawiłby się poziom naszego systemu oświatowego, a ludzie biedni nie kupiliby sobie nagle mieszkań i nie zaczęli wyjeżdżać na zagraniczne wakacje. Galerie sztuki nie zakwitłyby nowymi obrazami, ulice nie stały się czystsze, a sądy bardziej sprawiedliwe. Igrzyska są odwiecznym sposobem rozładowywania społecznego napięcia. Ich atakowanie jest obłudnym działaniem tych, którzy potrafią zaspokoić swoje intelektualne potrzeby w inny sposób i usiłują ten sposób narzucić innym. Tak się składa, że spora część społeczeństwa lubi obejrzeć dobry mecz, pić alkohol, krzyczeć, bawić się, a nade wszystko zapomnieć o otaczającej ich nader szarej egzystencji.
A to, że niektórym będzie przez chwilę trudno. No cóż. Życie nie składa się z samych radości. Czasem trzeba pchać walizkę na dworzec o kilkaset metrów dłużej. Czasem przez miesiąc będzie głośno. Ale czy futbol i mistrzostwa doprawdy przysparzają nam większej ilości cierpień niż zazwyczaj? W końcu prawie codziennie telewizja porusza dziwaczne tematy i każdego dnia jest tyle spraw do zignorowania. Jeśli kogoś nie interesują futbolowe zmagania, może ich nie zauważyć, tak jak nie zauważa codziennie bardzo wielu spraw na świecie – od głodu w Republice Środkowo Afrykańskiej aż po bezrobocie na „ścianie wschodniej” (tej za Wisłą, a nie tej na Marszałkowskiej).
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
* Tekst ukazał się w numerze 179 "Kultury Liberalnej" z 12. czerwca 2012 r. w dziale "Temat Tygodnia".
Inne tematy w dziale Kultura