Polacy nie nauczą się wygrywać, dopóki kibice nie przestaną rozgrzeszać ich z każdej porażki. Nawet z tych, które zdarzyć się nie powinny.
Przez pierwszą część meczu z Grecją przecierałem oczy ze zdumienia. Polacy grali płynnie, raz za razem stwarzali zagrożenie pod bramką przeciwnika, gola zdobyli bardzo szybko i po pięknej akcji. Od lat, od meczu z Portugalią za czasów trenera Beenhakkera, nie widziałem tak znakomicie się prezentującej reprezentacji Polski.
Przez drugą część meczu z Grecją nie mogłem uwierzyć, że tak łatwo wszystko spapraliśmy. Obrona stanęła, gola Grekom sprezentowaliśmy, potem faul Szczęsnego, karny obroniony przez Tytonia, kiedy mieliśmy już zagwarantowany bilet do piekła. Remis spowodował, że Euro potrwa dla nas przynajmniej do ostatniego meczu grupowego, bo nawet przegrana z Rosją szans definitywnie nam nie odbierze. Ale przez moment wydawało się, że zakończymy mistrzostwa już na starcie, tradycyjną klęską. I znowu wyjdzie na ulicę tłum i zaśpiewa „Polacy, nic się nie stało”… Na pohybel tym, co wymyślili to wspierające naszych hasło.
To bodaj holenderski selekcjoner naszej reprezentacji tłumaczył, że Polacy nie nauczą się wygrywać, dopóki kibice nie przestaną rozgrzeszać ich z każdej porażki. Nawet z tych, które zdarzyć się nie powinny. Nie mają racji ci, co odsądzają naszych od czci i wiary za mecz z Grecją, bo za pierwszą połowę należy się im uznanie. Mają jednak rację ci, którzy utrzymują, że cudem zremisowaliśmy spotkanie z gatunku tych, które po prostu trzeba było wygrać. Świetna gra, dominacja nad rywalem, gol, czerwona kartka dla przeciwnika, sędzia nam – gospodarzom – sprzyjający. Zestaw okoliczności nie do powtórzenia w żadnych innych warunkach. A my na koniec dziękujemy Bogu, że nas ocalił. Bo nie jesteśmy taką Rosją, co to roznosi Czechów bez szczególnego wysiłku. Przyznaję, że w 2004 roku nie cieszył mnie sukces Grecji, tak w ogóle z nieufnością patrzę na tak zwane czarne konie ze słabeuszy przeistaczające się w gigantów. W futbolu wygrywają drużyny z mentalnością zwycięzców, a nie przy wyjściu na boisko proszące o najniższy wymiar kary.
Niby powinniśmy się przyzwyczaić. Ostatni sukces Polska odniosła na hiszpańskim mundialu trzydzieści lat temu. Potem co prawda graliśmy na mistrzostwach świata, ale z wiadomym skutkiem. Na Euro 2008 było jak było, dlatego całą złość mogliśmy przenieść na Howarda Webba, który śmiał podyktować przeciwko nam karnego, wykorzystanego przez Austriaków. A potem było „Polacy, nic się nie stało”. Co jakiś czas zaskakują jeszcze polskie kluby, walcząc w Lidze Europejskiej, bo walkę o Ligę Mistrzów odpuszczamy walkowerem. Codziennością jest Tomaszewski, Smuda, Lato, PZPN, korupcja nie do zwalczenia, bezczelność działaczy. Brud i nędza. Liga, w której każdy może wygrać z każdym, bo nie ma drużyn naprawdę mocnych. Dlatego mistrz Polski zdobywa najmniejszą średnią punktów na mecz. Bo niezbyt często wygrywa.
Euro na trzy tygodnie stało się odtrutką na polski futbol. Pierwsza połowa z Grekami dawała nadzieję, że owo antidotum podadzą nam sami piłkarze. Że trio Błaszczykowski – Piszczek – Lewandowski zagra tak, jak w Borussi Dortmund – to jeszcze nie jest niemożliwe. Tak czy inaczej, piłka nożna znów pokazała swoją siłę. Przed meczem z Grecją byłem w centrum Warszawy, widziałem uśmiechnięte tłumy w biało-czerwonych barwach. Euro okazało się świętem, powodem zjednoczenia nie tylko kibiców, ale Polaków w ogóle. Okazją wreszcie nie stała się jakakolwiek tragedia i następująca po niej żałoba, ale fiesta, do której zaproszono wszystkich. Pod tym względem, jak sądzę, nawet odpadnięcie Polaków, nie będzie decydujące. W miastach organizujących Euro odbywa się największy od dwudziestu trzech lat piknik. I potrwa aż do końca mistrzostw, to już dziś pewne.
Przyznam, że obawiałem się organizacyjnej klęski, i dziś już wiem, że się pomyliłem. W Warszawie widziałem mówiących językami, grzecznych i – znowu – uśmiechniętych wolontariuszy, są punkty informacyjne, pomaga policja i nawet – to już eksces – straż miejska. Stadiony wyglądają dobrze, transmisje, gdy idzie o obraz, także. Wszystko jest tak, jakby mistrzostwa odbywały się w zaprawionym w organizowaniu imprez o tej skali kraju. Towarzyszy nam dzięki temu dobra prasa za granicą. Aż się boję to powiedzieć, ale wygląda na to, że rację miał premier Donald Tusk, gdy mówił, że dzięki Euro 2012 poznamy inną niż zwykle, uśmiechniętą twarz Polski. Futbol zaś stanie się na ten czas źródłem nie cierpień, a radości.
No i tak jest, wystarczy obejrzeć mecze. Dotąd odbyło się osiem, ani razu (nie pamiętam takiej imprezy) nie padł bezbramkowy remis. Poziom – na moje oko – jest bardzo wysoki. Dość powiedzieć, że do tej pory rozczarowali (w swojej skali) jedynie Niemcy, Holendrzy i Portugalczycy. Co przynajmniej w przypadku dwóch pierwszych nie oznacza, że nie odegrają w turnieju znaczącej roli. Rosjanie poszli jak czołg, Włosi stawili czoło Hiszpanom, wspaniale wypadła Francja, niewiele słabiej Anglicy. A to dopiero początek, prawdziwe Euro dopiero przed nami.
Doskonale rozumiem, dlaczego wybieramy futbol, a nie siatkówkę albo piłkę ręczną. Wytłumaczenie jest całkiem oczywiste: bo futbol to jest futbol. Żaden inny sport nie wyzwala takich emocji, nie buduje takiego napięcia, że aż powietrze zdaje się naładowane elektrycznością. Żaden nie ma takiej dramaturgii, nie jest tak wspaniałym widowiskiem. W dodatku Mistrzostwa Europy to turniej wyjątkowy. W mundialu bywają słabeusze z mniej rozwiniętych piłkarsko kontynentów, tu tylko mocni. Dlatego cieszmy się tym świętem. Mimo Smudy i polskiej obrony, mimo Tomaszewskiego i Laty. Dziś oni nie mają najmniejszego znaczenia.
* Jacek Wakar, szef Publicystyki Kulturalnej w Radiowej Dwójce.
* Tekst ukazał się w numerze 179 "Kultury Liberalnej" z 12. czerwca 2012 r. w dziale "Temat Tygodnia".
Inne tematy w dziale Kultura