Od pewnego czasu powtarzam, także publicznie, że w Polsce zmiana społeczna wyprzedza zmianę polityczną. Politycy okazują się na tyle słabo „kontaktować” z tym, co się dzieje wokół nich, że wypada podsumować to wyświechtanym powiedzeniem, że „oderwali się od mas”. Może dlatego, że zawierzyli mass mediom, o których uwagę tak zapalczywie walczą? Właśnie wbrew logice narzuconej przez media głównego nurtu, to nie politycy powinni znaleźć się w centrum naszej uwagi. Znacznie ważniejsze i ciekawsze jest to, co robi tzw. społeczeństwo. Jesteśmy w momencie, kiedy do opisu różnorakich działań zbiorowych nie wystarczają rankingi popularności partii politycznych i politycznych celebrytów. Stąd pilnym zadaniem socjologów jest przeniesienie uwagi z procentów na procesy.
Zdaję sobie sprawę, że zaklinam w ten sposób rzeczywistość, ale „rzeczywistość” zdaje się dostarczać argumentów, że uczestniczymy – i to coraz bardziej aktywnie – w procesie zmian. Ich znakiem jest pierwsze półrocze tego roku, obfitujące w liczne ruchy protestu i odruchy społecznego zniecierpliwienia. Jeśli są podstawy, aby powiedzieć, że jesteśmy u progu zmian, to muszą paść pytania: Jakich? Do czego nas doprowadzą? Niewielu jest jednak śmiałków gotowych do udzielenia odpowiedzi.
Spróbujmy najprościej: zniechęcenie do „partyjnej polityki” osiągnęło apogeum, obejmując większość jeśli nie wszystkich polityków, którzy nie reprezentują już nikogo, poza samym sobą. Naszym udziałem jest – nikt nie wie, jak silna i trwała – chęć przeciwstawienia się przytłaczającemu przekonaniu, że wszystko jest ustawione „na górze”. Zamiast TINA (There Is No Alternative) odbywają się w Polsce wielokierunkowe poszukania polskiej wersji TATA (There Are Thousands of Alternatives). Obywatelom udzieliło się tyleż powszechne co nieprzyjemne uczucie, że wszystko, co ważne, przetacza się ponad ich głowami. Bieżące decyzje własnego rządu (jak podpisanie ACTA) albo nowa ustawa emerytalna nie przeszły sita rzeczywistych konsultacji, co spowodowało, że interesy i wartości ważnych grup zostały zwyczajnie zignorowane. I nie chodzi o potrzebę partycypacji samej w sobie, ale o to, że jej brak daje opłakane efekty.
U źródeł obywatelskiego przebudzenia nie leży potrzeba upragnionej przez teoretyków participation plus, o której z emfazą mówił prof. Stephen Coleman w czasie konferencji na temat deliberacji, która odbyła się w BUW na początku maja. Chodzi o coś znacznie prostszego. Coraz więcej grup społecznych walczy o swoje zagrożone interesy. I czyni to coraz efektywniej. Gołym okiem widać, że jesteśmy świadkami różnych ruchów protestu, większych i mniejszych. Ważne było „poruszenie” za sprawą Obywateli Kultury w 2011 roku, ale najważniejszy sygnał wysłali młodzi obywatele, którzy wypełnili przestrzeń placów w wielu polskich miastach w styczniu tego roku. Kiedy ucichła wrzawa związana ze STOP ACTA, pojawili się wytrwali obrońcy Telewizji Trwam. Wrócili także na scenę zorganizowani związkowcy, pod nowym dowódcą, który nie pali się do flirtowania z politykami. A ileż jest „odruchów” lokalnych, dzięki którym wielu obywateli dowiedziało się, na przykład, że istnieje coś takiego jak squaty i squattersi.
Można dyskutować nad hipotezą ruchu społecznego, bowiem różni ludzie z różnych powodów, od wolnościowych po religijne, podejmują lepiej lub gorzej zorganizowane działania zbiorowe. Czują zagrożenie i nie chcą być bierni, zwłaszcza że są zasypywani informacjami o tym, iż jeszcze wyżej nad ich głowami wisi czarna burzowa chmura kryzysu na rynkach finansowych i pogrążonych w nim gospodarek. Nie wierzą, że rząd jeszcze długo utrzyma wielki parasol, dzięki któremu mamy podobno lepiej niż inni, włączając w to nie tylko Greków, ale nawet Niemców. Odgórne gwarancje bezpieczeństwa nie brzmią na tyle wiarygodnie, aby ludzie przestali kupować własne parasole, które warto mieć także „przy pogodzie”. Zmiana społeczna, choć – jeszcze – nie polityczna? No cóż, skoro ludzie szukają, skoro tworzą zręby działań zbiorowych, nawet praktykowanych krótkotrwale i zadaniowo, to takie erupcje mogą przynieść nowe ukształtowanie terenu i mogą wiele zmienić. Przy czym, jak mieliśmy okazję stwierdzić w trakcie badania ACTA-wistów, jak i na kolejnych seminariach Zespołu Analizy Ruchów Społecznych (ZARS), bardzo niewielu w Polsce głosi radykalne, rewolucyjne hasła. To samo dotyczy nawet autorytarnie rządzonej Rosji, jeśli wierzyć w to, co powiedział na kwietniowym seminarium ZARS jeden z młodych działaczy opozycji, socjolog Aleksander Bikbov, że celem aktywnych Rosjan jest honest stability. Zaledwie dwa miesiące później Wiktor Jerofiejew w wywiadzie dla „Przekroju” stwierdził [http://www.przekroj.pl/artykul/889322.html], że o ile wcześniej chodziło o wolne wybory, to „teraz protest zmienia kierunek i mowa jest już o tym, że państwo nie ma odpowiedniej legitymizacji, prezydent ani duma nie posiadają właściwego umocowania do dalszego rządzenia”. W Polsce nie ma tego problemu. Pojawiają się natomiast kolejne modernizacyjne pomysły – pod hasłem demokracji bezpośredniej, albo i mniej radykalne, jak prawdziwe konsultacje społeczne albo deliberatywna demokracja. Każde z tych rozwiązań ma swoich zwolenników. Wyłaniające się z protestów i dyskusji społeczeństwo – czemu nie nazwać go „społeczeństwem sieci”? – zaczyna spoglądać w stronę rozwiązań, które już dzisiaj w sieci są dostępne.
* Paweł Kuczyński, doktor socjologii, członek Zespołu Analizy Ruchów Społecznych (ZARS).
** Tekst ukazał się w "Kultura liberalna" nr 181 (26/2012) z 26 czerwca 2012 r. w dziale "Temat tygodnia".
Inne tematy w dziale Kultura