Leonardo Leonardo
308
BLOG

Elżbieta Mielczarek w Warszawie

Leonardo Leonardo Kultura Obserwuj notkę 4

 

W 1982 r. w Programie III pojawiła się liryczna ballada o poczekalni PKP, w której „podróż się zaczyna, a kto wie, gdzie skończy się”. Dzisiaj wiem, że to cover napisanego w latach trzydziestych XX w. przez Josefa Myrowa utworu pod tytułem Blue Drag, ale wtedy melodia wydała mi się bardzo oryginalna, być może przede wszystkim z powodu ciekawego głosu wokalistki. Potem pojawiło się jeszcze Wielkie koło i najbardziej przeze mnie ulubiony Hotel Grand:

Cisza pośród hotelowych ścian
Dwa łóżka, stolik i cieknący zepsuty kran
Za błyszczącymi drzwiami każdy jak ślimak sam
Już nie ma wolnych miejsc w Hotelu Grand

A potem czekasz bezsennie aż cisza tej nocy bez dna
Ogarnie hotel aż po dach
I wtedy słyszysz ciche kroki za ścianą tu i tam
To samotność krąży po Hotelu Grand

Elżbieta Mielczarek okazała się gwiazdą jednego sezonu. Była świetna w interpretacjach bluesowych standardów, ale myślę, że nie trafiła na odpowiedniego menedżera, który by pokierował jej karierą, albo może pogubiła się gdzieś w życiu (tak można przynajmniej sądzić z dosyć nietypowego życiorysu, w którym na długi czas muzykę zastąpiła… medycyna chińska). Szkoda, bo głos ma niezwykły, o bardzo oryginalnej barwie, który przez trzydzieści lat niewiele się zmienił.

Ponieważ ten Hotel Grand tkwił we mnie gdzieś głęboko, a i blues jest mi bliski, ucieszyłem się gdy wyszperałem na jednym ze środowiskowych portali, że Elżbieta Mielczarek wystąpi w Warszawie.

Koncert odbył się w małej salce offowego Teatru Academia na Pradze Północ, na tyłach Stalowej. Kilkanaście lat temu ten adres byłby mocno niepokojący, bo obcy miał dużą szansę oberwać tam w łeb i pożegnać się z portfelem. Dzisiaj w pewnych kręgach Praga stała się nawet modna, jest tu sporo klubów, knajp, bliżej Wisły powstają lofty i nowe budynki mieszkalne.

Wejście do Teatru Academia może lekko przerażać: stara kamienica, brudna klatka schodowa, pomazane ściany, potłuczone kafelki na stopniach. Idzie się na ostatnie piętro, mijając wejścia do nocnych klubów, w które zamieniły się mieszkania. W samym teatrze atmosfera jednak sympatyczna, kameralna. Gdy wziąć pod uwagę nikłą promocję tego koncertu przyszło całkiem sporo ludzi, trochę tłoczyliśmy się w przedsionku.

Cena biletu mnie zadziwiła i zasmuciła: piętnaście złotych za prawie trzy godziny muzyki na żywo i to w niezłym wykonaniu to żałośnie mało, jeśli porówna się to z ceną biletu do kina na jakąś hollywoodzką szmirę. Cóż się dziwić, że z grania bardziej ambitnej muzyki w tym kraju raczej nie da się utrzymać.

Koncert był imprezą w cyklu „Babski blues” organizowanym przez Dom Kultury Praga. W pierwszej części zagrał zespół Blue Sounds z porcją klasycznego białego, w warstwie tekstowej rzeczywiście „babskiego”, bluesa. Słuchało się bardzo przyjemnie, miało się wrażenie, że muzykom i wokalistce granie sprawia po prostu przyjemność.

Po przerwie na scenie pojawili się Leszek Winder i Mirek Rzepa. Zaczęli pogrywać sobie nieśpiesznie na gitarach, po chwili weszła Mielczarek i okazało się, że to Na drugim brzegu tęczy Breakoutu.

Jak już napisałem, głos ten sam, intrygujący, wyszkolony, dobrze ułożony. Pełny profesjonalizm, zwłaszcza w kontraście do nienajlepiej nagłośnionego Blue Sounds. Mielczarek to wciąż bardzo ładna, atrakcyjna kobieta, o ujmującym uśmiechu i miłej twarzy. Ktoś mógłby co najwyżej jej doradzić, że nakładanie getrów do sukienki przy dość niskim wzroście optycznie skraca sylwetkę – ale co ja tutaj o wyglądzie, skoro poszedłem tam dla muzyki…

Poza See, see, rider na bis i wspomnianym utworem Breakoutu na początku, nie było standardów. Oczywiście trzy żelazne punkty programu: Poczekalnia PKP, Hotel Grand i Wielkie koło, poza tym piosenki z nowszego repertuaru, momentami bardziej balladowe niż bluesowe. Występ chwilami  bardziej przypominał jam session niż regularny koncert, nie miał specjalnej dramaturgii, poziom luzu (czy też rutyny) wykonawców był jak na mój gust trochę zbyt duży. Winder wypuszczał się momentami na mało przemyślane solówki albo lepił dźwiękami odstępy między zwrotkami, gubili się w kolejności utworów, Wielkie koło rozwlekli niemożliwie, kontakt z widownią mimo kameralnej atmosfery też jakoś się nie kleił. A jednak mimo tych mankamentów był to fajny koncert i dobrze się go słuchało.

Do Elżbiety Mielczarek przylgnęło określenie „pierwsza dama polskiego bluesa” – myślę, że trochę na wyrost, zwłaszcza że bardzo mało koncertuje w Polsce i nie widać w jej dokonaniach specjalnego rozwoju od czasów Poczekalni. Jest kilka utalentowanych dziewczyn śpiewających bluesa, które mogą się pochwalić większym repertuarem i równie dobrym warsztatem. Chyba że słowo „pierwsza” potraktujemy jako określenie następstwa czasowego, a nie miejsce w hierarchii, swoistą premię za zaśpiewanie kilku oryginalnych piosenek w burzliwym początku lat osiemdziesiątych, kiedy rozpoczęło się rewolucyjne przemeblowanie polskiej sceny muzycznej.

Tak, to były niezwykłe czasy, myślałem sobie o nich uczestnicząc w tym koncercie.

 

Leonardo
O mnie Leonardo

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura