Artur Lewczuk Artur Lewczuk
692
BLOG

Zamknięte okna

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Kultura Obserwuj notkę 2

Jakiś czas temu na naszym osiedlu pojawiła sie grupka młodych ludzi, którzy z upodobaniem maniaka całymi godzinami przesiadywali na trzepaku. I pewnie nie byłoby w tym nic szczególnie niepokojącego, gdyby na tym trzepaku, dajmy na to, rozwijali swoje umiejętności gimnastyczne. Ot, chociażby wyskok do podporu przodem czy też wymyk z odbicia. Ale nic z tych rzeczy. Oni tylko na nim siedzieli – jakby nie wierzyli w sens jakiegokolwiek ćwiczenia, jakby nie było dla nich żadnej przeszłości, która mówi do nich głosem ich antenatów, jakby nie było nic oprócz teraźniejszości zawieszonej w szarej mgle zdarzeń, z której wyłania się od czasu do czasu jakaś świetlistość w postaci frajera, którego można oskubać. 

Co gorsza, trzepak stoi obok śmietnika, więc godzinami wdychali śmietnikowe miazmaty. Odór zgnilizny nie budził w nich wstrętu. Napawali się nim, jakby wyrażał sobą całe ich jestestwo – upodobanie do trawienia, do rozkładu wynikające z niechęci do jakiegokolwiek prawdziwego wysiłku i upodobanie do wyrzucania raz na zawsze wszystkiego, co zostało dotknięte. 

Zdawać się mogło, że ów odór  był dla nich czymś naturalnym i że czują się w nim bardzo dobrze, że są strażnikami śmietnika czuwającymi nad tym, by nikt go nie opróżniał. Można było nawet przypuszczać, biorąc pod uwagę to, gdzie spędzali całe dnie i noce, że gdyby niespodziewanie zabrakło śmietnikowych wyziewów, gdyby śmietnik stał się pusty, to pewnie dostaliby mdłości. Ale to im chyba  nigdy nie groziło, bo w swoim śmietnikowym odrętwieniu co chwila z upodobaniem ostentacyjnie „jarali szlugi”. Temu „jaraniu” starali się nadawać cechy celebry oraz życiowej mądrości. Szlug przechodził z rąk do rąk i kiedy jeden z śmietnikowych kumpli sztachał się, pozostali bacznie mu przyglądali się, jakby żądając potwierdzenia, że ma odwagę zaciągnąć się trującymi ingrediencjami. Gdy sztachnięcie było szczególnie długie i głębokie, zaraz kiwaniem głową, wydęciem ust, poklepywaniem po plecach wyrażali podziw dla stanu otumanienia, do którego ich ziomal siebie doprowadzał.

Śmietnik był ich centrum świata, w którym czuli się najlepiej, bo w nim najpełniej wyrażała się ich etyka i estetyka. 

W tym ich wspólnym zaciąganiu się oparami pustych, odurzających wyziewów dokonywał się nieprzerwanie akt kształtowania się zaczadzonej śmietnikowej wspólnoty, która z dnia na dzień, od czasu kiedy się zawiązała, coraz bardziej rosła w siłę. Miała przecież w sobie pokusę łatwego życia, urok sprzysiężenia przeciwko pracy, przeciwko życiu wywiedzionemu z  normatywnej tradycji, była obietnicą absolutnej swobody. A poza tym dawała iluzję bezpieczeństwa. W dodatku sprawiała, że żyłki dni pulsowały gwałtownie – w końcu coś ciekawego zaczęło się dziać na osiedlu. 

Wspólnota ta stopniowo rozszerzyła przestrzeń śmietnika na całe osiedle, by wreszcie osiedlem zawładnąć. Osiedlowi admiratorzy i adoratorzy zgnilizny w swojej początkowej niepewności co do reakcji „świata” na ich pojawienie się, po zdaniu sobie sprawy z tego, że „świat” jest w stanie wybaczyć im wszystko, aby tylko „dali mu spokój”, nabrali wiary w swoją wyjątkową moc. Gdy zobaczyli, że mieszkańcy osiedla tak naprawdę się nie znają, niewiele o sobie wiedzą, że co najwyżej są zainteresowani tym, co dzieje się na ich klatce schodowej, zaczęli panować na całego. Siła, którą w sobie poczuli, sprawiła, że  zaczęli ostentacyjnie manifestować swoje poczucie wyjątkowości. Mówili bezustannie o „słodkich pagórkach swoich mięśni”, o „piętrzących się w nich zalewach żółci” wywołanych czyjąś niezłomnością, o tym, że nie wierzą w to i tamto, że mają gdzieś to i tamto. Raz po raz w powietrze wzlatywały złachmanione strzępy ich rozmów, w których prześcigali się w opowieściach o czyjejś nieudaczności, o swojej mądrości, którą utożsamiali ze sprytem i przebiegłością, o tym, gdzie i kiedy łamali prawo. A jednocześnie demonstracyjnie okazywali swoją troskę o „spokój” na osiedlu,  próbując przegonić z niego każdego „jelenia”, który podnosił rwetes z powodu ich mowy – zjełczałej, która swoimi wykwitami wypełniła osiedlowe powietrze. Z czasem ich mowa stała się językiem osiedla – językiem pustych wyrazów, słów o wypłowiałych barwach, zdań o cuchnącej nieprzetrawionej treści wylewanej z ust popękanych od zajadów.  Z czasem jej ochłapy rozwłóczono po całym osiedlu i stała się mową powszechną. 

Formą ich kultury była kultura wrzasku i szyderstwa. Niekiedy w cynicznej jej odmianie – wyreżyserowanego, pustego jak najbardziej głośnego „brechtu” – pozwalali sobie na trochę komizmu, choćby mówiąc, że jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczą na osiedlu jakiegoś "mohera", to oni z tego osiedla wyprowadzą się raz na zawsze do takiego czy innego „bronxu”, bo nie mogą patrzeć, jak ich osiedle schodzi na psy. Oczywiście nigdy nie brali tego na poważnie, wiedzieli bowiem, co może oznaczać dla nich „emigracja” na inne osiedle. 

Kiedy schodzili z trzepaka, gromadnie włóczyli się po osiedlu, nie bardzo wiedząc po co to robią i dokąd mają iść. Jedyne, co wiedzieli to to, że każdą okazję, gdy można coś przywłaszczyć, należy wykorzystać. Ich ulubionym zajęciem było rozbijanie osiedlowych latarni. Obrzucali je kamieniami, żeby raz na zawsze zgasły - rozbita latarnia pomnaża ciemność, w której można ukryć szpetność twarzy, zgubić tropy prawdy. Potem, kiedy szło się przez osiedle, raz za razem można było usłyszeć chrzęst rozbitego szkła. Trzeba było wtedy stąpać niezwykle ostrożnie, bo każdy krok miał w sobie potencjalność głębokiej rany. Nic więc dziwnego, że ludzie, przechodząc obok siebie, nie patrzyli sobie w oczy, nie pozdrawiali się uśmiechem, że spoglądali jedynie na ziemię. Dla wielu mieszkańców osiedla ten stan miał w sobie jednak wartość dobrodziejstwa. Zwalniał, w ich mniemaniu, z konieczności pielęgnowania duszy. Pozwalał im wydźwignąć się z ich kompleksów i mieć poczucie przynależności do nowej osiedlowej lepszej sfery. 

Któregoś razu  trzepakowi przyjaciele pokłócili się między sobą. Podobno poszło o przywództwo. Zaczęli się szarpać. Ktoś komuś dał kopniaka. I zaraz śmietnikowe towarzystwo rozpadło się. Mieszkańcy osiedla od momentu tej awantury nie bardzo wiedzieli, co zrobić ze sobą, bo wszystko, czego zdążyli się nauczyć od wielbicieli śmietnika, zaczęło być za mało uzasadnione i wątpliwe. Dlatego z ulgą odetchnęli, gdy niedługo potem na trzepaku pojawiła się nowa grupka młodych ludzi. Wstąpiła w nich nadzieja. Osiedle znowu zaczęło wrzeć życiem i stało się swojskie, takie „nasze”. Znowu noce zaczęły swoją membraną czerni drżeć od krzyków, od głośnej muzyki, od drzwi zamykanych z trzaskiem, od buńczucznej mowy o pogardzie, jaką ma ktoś dla kogoś. 

Pewnego razu, kiedy na osiedle spłynęła kolejna noc poparzona dniem i kiedy wyszedłem na balkon, by spojrzeć w jej chore, zaropiale oczy, uzmysłowiłem sobie coś, co wyraziście mówiło o osiedlu, ale czego jakoś wcześniej nie potrafiłem sobie uświadomić – wszystkie okna okolicznych domów były zamknięte. I przypomniałem sobie inne noce,  bardzo dawne, kiedy w oknach pojawiały się sylwetki dorosłych, krzyczących każdego wieczoru: „Andrzej! Janku! Piotruś!...prędko do domu, bo noc już idzie!”

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura