Pociąg z Brzegu Dolnego do Wrocławia przyjeżdżał na Dworzec Świebodzki. Z tego dworca do "Fosika"-a miałem 5 minut drogi. Gdy mi pokazano gdzie będę mieszkał byłem przerażony.
Piętrowe łóżka, 8 osób w jednym pokoju, dwa stoły i maleńka szafka na rzeczy dla każdego. Uczyliśmy się z zatyczkami w uszach, a pisaliśmy przy stołach według ustalonego porządku.
Specyfika tego akademika polegała na tym, że mieszkali w nim tylko studenci I-go roku ze wszystkich wydziałów politechniki. Ci studenci byli pozbawieni prawa uczestniczyć w pracach Rady Mieszkańców, jaka była temu akademikowi narzucona przez Rektora T. Porębskiego. W niej zasiadali studenci IV i V roku Politechniki, którzy mieli praktykę roboty w radach mieszkańców.
Ponieważ ja uczyłem się ze swoją dziewczyną, która mieszkała przy Placu Grunwaldzkim, więc często korzystaliśmy z miejsc w stołówkach, klubach akademickich, kawiarniach, czy też parkach (nawet zimą) żeby nam nie przeszkadzali, oraz żebyśmy my nie przeszkadzali pozostałym mieszkańcom mojego pokoju.
W każde wychodne jechaliśmy do mnie do domu i wracaliśmy w poniedziałek rano, od razu na zajęcia.
I-szy rok na uczelni uczył mnie w głównej mierze jednego – bezwzględnej rywalizacji, czyli anty solidarności.
Na I-szym roku Wydziału Chemii było nas 144 osoby, a na II-gim roku było tylko 90 miejsc na pracowniach chemicznych. Było więc jasne, że 54 osoby muszą odejść. Matematyka miała odrzucić 30 osób, a resztę, tj. 24 osoby miały załatwić odmownie chemia nieorganiczna i fizyka.
To była główna przyczyna tego, że 1 maja 1972 r. nie pojechaliśmy do domu, tylko pozostaliśmy w akademikach. Umówiliśmy się, że każde z nas przygotuje określoną partię materiału, a w porze obiadowej dziewczyna przyjedzie do mnie, do "Fosik"-a i będziemy się uczyli razem.
Wszystko szło według planu. Wstałem, zjadłem śniadanie (stołówka była w naszym akademiku) i wziąłem się za naukę. Przez otwarte okna dolatywała do nas muzyka. Okna mojego pokoju wychodziły na dwór akademika, ale widok na trasę pochodu zasłaniał nam sam akademik i budynki położone przy trasie pochodu.
Nagle usłyszeliśmy teksty charakterystyczne dla lektora, który zawsze obsługiwał każdy pochód I-szo majowy. Tak, jakbyśmy stali gdzieś w pobliżu trybuny, przed którą maszerowały zgonione na pochód załogi, studenci, szkoły, organizacje, etc.
Wybiegłem do korytarza i zamknąłem za sobą drzwi. Dźwięk osłabł, więc zorientowałem się, że dobiegał on do nas od strony dworu. Wskoczyłem jeszcze raz do pokoju i rzuciłem się do okna.
Słychać było fantastycznie (nawet odgłosy dochodzące z ulicy po której przemieszczał się pochód), ale nic nie było widać. Wybiegłem z akademika i pobiegłem w przeciwprądzie do pochodu. Gdy skończyła się ta ściana naszego akademika, który przylegała do ulicy łączącej dwa dworce to wszystko stało się jasne.
Student-lektor siedział w którymś z odkrytych okien i witał tych uczestników pochodu, którzy zblizali się do naszego akademika. Uczestnicy pochodu słysząc słowa przywitania dochodzące z akademika ożywiali się, a na ich licach pojawiał się słoneczny uśmiech. Oczy błyszczały. Przestawali garbić plecy przez co stawali się wyżsi.
Ponieważ na ulicy nerwowo kręcili się jacyć osobnicy, którzy coś tam między sobą gadali i pokazywali na okna naszego akademika, uznałem że tutaj robi się niebezpiecznie, tym bardziej, że uczestnicy pochodu żywo reagowali na te hasła, które płynęły z głośników.
Pobiegłem do akademika i zacząłem korytarzem przemieszczać się do tej jego części, z której nadawano teksty tak miłe dla ucha każdego Polaka. Tego dnia usłyszałem o wolności każdego człowieka, o wolności dla Ojczyzny, o solidarności i walce ze wspólnym wrogiem.
W pewien moment drogę zagrodził mi starszy kolega z Rady Mieszkańców i poprosił, żebym wracał do swojego pokoju, jeśli chcę jeszcze jutro być studentem. Zrozumiałem, że do tego pokoju skąd nadają teksty dla pochodu nie przebiję się, pobiegłem do tej części akademika, okna z której wychodziły na pochód i nic nie zasłaniało widoku.
Wpuścili mnie do jednego z pokoi i dorwałem się do okna. To były niezapomniane chwile, ale nie trwały długo. Po jakimś czasie do pokoju wpadli tajniacy i kazali natychmiast zakryć okna pod rygorem surowych konsekwencji. Zakazali nam wychodzić na korytarz, przez co przesiedziałem w tym pokoju aż do tego momentu, gdy przyszła pora obiadu.
Gdy wyszedłem z pokoju do korytarza, to zorientowałem się, że w akademiku panowała cisza. Okazało się, że już wyłączyli studio nadawcze, organizatorów i wykonawców akcji wywieziono w nieznanym kierunku, a w akademiku, na wszystkich korytarzach kręcili się ludzie wyraźnie nie należący do bratwy studenckiej.
Jeszcze tego samego dnia w akademiku pojawili się przedstawiciele Komisji Dyscyplinarnej i przepytywali mieszkańców na przedmiot tych wydarzeń, jakie miały miejsce podczas pochodu.
Bardzo łatwo można było odróżnić normalnych ludzi (studentów) od tej reszty, "która jechała tramwajem do pracy" (czyli kapusiów, pracowników Komisji Dyscyplinarnej, przedstawicieli organów).
Nas zdradzały uśmiechnięte, radosne oczy i życzliwe dla całego świata twarze. Nie odzywaliśmy się na temat tego co się stało, ale czuło się rodzącą się solidarność między zupełnie obcymi dla siebie ludźmi.
Akcja odbiła się szerokim echem we Wrocławiu. Informacja lotem błyskawicy rozniosła się po całym mieście, ale najszybciej rozprzestrzeniała się ona po domach studenckich.
Politechnika wstrzymała oddech. Wszyscy czekali na reakcję Rektora, ś.p. prof. Tadeusza Porębskiego. Czekaliśmy tsunami, a okazało się, że wyszedł psik.
Nie rozwiązano Rady Mieszkańców!!! Wymieniono tylko kilka osób. Rektor zazrądził, żeby do składu Rady weszło kilka studentów I-go roku, ale jako ciało doradcze z prawem brania udziału w posiedzeniach Rady.
Tak zaczęła się moja przygoda z samorządnością. Od drugiego roku byłem zastępcą szefa Rady Mieszkańców Domu Studenckiego T-4 (Plac Grunwaldzki), a od III-go roku Przewodniczącym Rady Mieszkańców tego akademika.
Nigdy już więcej nie udało mi się przeżyć takich chwil uniesienia. A reakcja ludzi na wydarzenia w Radomiu i Ursusie nałożyła się cieniem na światły, radosny, twórczy obraz tamtej międzyludzkiej solidarności z 1972 r.
Moja relacja nie byłaby pełna, gdybm nie napisał kilka reflekcji na temat ówczesnego Rektora PWr, prof. Tadeusza Porębskiego, który za udział w pracach Komisji Dyscyplinarnej po wydarzeniach marcowych 68 r. nazywany był "katem studentów".
Z racji funkcji w samorządności studenckiej miałem często do czynienia z tymi, którzy ucierpieli w 68 r. Jeden z nich, mieszkał nawet "waletem" (mieszkać "waletem" – mieszkać w akademiku nie mając do niego przydziału) w moim pokoju. Nikt nie osądzał go w czambuł. Na początku wyglądało to bardzo groźnie ("złamane" kariery, "złamane" życia), ale gdy Porębski został rekorem PWr, to stworzył mechanizmy pozwalające tamtym studentom powrót na studia i do normalnego życia.
On był prawdziwym reformatorem! Z jednej strony zmusił nas, studentów do nauki, a z drugiej stwarzał nam naprawdę godne warunki do życia i studiowania.
Były dwa wydarzenie najlepiej charakteryzujące tego człowieka:
1. Gdy byłem przewodniczącym Rady Mieszkańców, to brałem udział w spotkaniu Rad Mieszkańców z rektorem, w sprawie miejsc w domach studentów dla małżeństw. Gdy w pewnym momencie otrzymał głos bardzo agresywny przedstawiciel studentów (czyli nas) i brutalnie zaatakował rektora, ten ostatni przerwał jego tyradę i bardzo spokojnie replikował:
Pan ma rację, ale i ja mam swoją rację. Na nieszczęście dla Pana mnie przekonuje moja racja.
Wstał i wyszedł z sali.
Każdy myślący zrozumiał, gdzie jest jego miejsce. Każdy krzyczący tworzył "Solidarność".
2. Dwa razy stawałem przed obliczem Rzecznikia dyscyplinarnego. Za pierwszym razem pozbawiono mnie prawa do mieszkania w domu studenckim, ponieważ nie zapobiegłem bójce jaka miała miejsce w moim domu studenckim, a drugi raz na podstawie meldunku z milicji.
Ten drugi raz, Rzecznik dyscyplinarny poinformował mnie na pierwszym spotkaniu, że sprawę wziął pod swoją kontrolę rektor Porębski i dał mu polecenie relegowania mnie ze studiów, jeśli potwierdzi się to, o czym pisał komendant jednego z posterunków.
To nie były przelewki, ale gdy przywiozłem od tego komendanta pismo na imię rektora z przeprosinami, to rzecznik poleciał z tym pismem do rektora i po chwili przyleciał z powrotem z rezultatem. Rektor za pośrednictwem Rzecznika dyscyplinarnego złożył mi gratulacje, że potrafiłem dobić się prawdy.
Z drugiej strony, czekając na to, aż rzecznik dyscyplinarny wróci od rektora, byłem świadkiem, jak komisja dyscyplinarna rozpatrywała sprawę małżeństwa studentów z V roku studiów, którym zarzucono fałszowanie dokumentów i nienależne korzystanie z podwyższonego stypendium. Wyrok był bezwzględny. Relegowano ich ze studiów bez prawa powrotu do Politechniki.
Inne tematy w dziale Polityka