MARCIN PROBUS MARCIN PROBUS
111
BLOG

STASI POJECHAŁA DO HOLLYWOOD

MARCIN PROBUS MARCIN PROBUS Kultura Obserwuj notkę 1

9 listopada minęła kolejna rocznica upadku muru berlińskiego. NRD, podobnie jak Frakcja Armii Czerwonej istnieje jednak nadal… w niemieckim kinie. Jednak większość z filmów poświęconych Niemieckiej Republice Demokratycznej to obrazy bez głębszego przesłania, których autorzy nie chcą stawiać pytań o wschodnioniemiecki socjalizm. 

NRD jak Kazachstan w „Boracie” 

Filmowe powieści o Niemieckiej Republice Demokratycznej przyciągają do kin miliony widzów, dostają Oskara, a równocześnie historycy alarmują, że młodzi Niemcy nie wiedzą prawie nic o latach komunistycznej dyktatury. To prawda, że filmom fabularnym rzadko udaje się zastąpić lekcję historii. Nie da się jednak ukryć, że niemal żaden z powstałych po 1990 roku w zjednoczonych Niemczech filmów odnoszących się do rzeczywistości NRD, nie pokazał wiarygodnego obrazu tego kraju i tamtejszego socjalizmu. Niemal żaden z nich nie niósł ze sobą wyraźnego przesłania, które pozwoliłoby – i to nie tylko na zdominowanym przez socjaldemokratów i postkomunistów Wschodzie – pozbyć się socjalistycznych nawyków lub zastanowić się nad przyczynami masowej symbiozy z systemem. Twórcy, nie umawiając się, postrzegają enerdowski świat poprzez schematy, z „ciocią Stasią” lub „rewolucyjnym” rokiem 1989 na czele. Brakuje głębszej refleksji o motywacjach opozycjonistów, wśród których roiło się od obrażonych na Honeckera wcześniejszych karierowiczów. Nie dowiemy się też nic o sposobie myślenia milionów, którzy jak pod kroplówką, nasiąkali przez 40 lat socjalizmem, a nawyki te płynnie przenieśli do rzeczywistości dzisiejszej RFN. Nikt nie uczynił głównym tematem filmu chociażby przyczyn masowego ateizmu na wschodzie Niemiec. Jedynie w kilku telewizyjnych reportażach, i to przed wielu laty, ukazano interesujące biografie tych osób, które nie były zadowolone z życia w „najlepszym z ustrojów”.  Najwyraźniej brak woli lub umiejętności szczerego rozprawienia się z wyniesionymi z NRD ideami jest przyczyną, dla której po temat ten nie sięgali zbyt chętnie reżyserzy wschodnioniemieccy. Zabawne i popularne filmy, urodzonego na Wschodzie Leandera Haußmanna („Słoneczna Aleja”, „NVA”) oparte są na przekonaniu, że wszystko skończyło się dobrze w 1989 roku, a dzisiejsi Niemcy nie mają z tamtymi już nic wspólnego. Od czasów zjednoczenia w tematyce tej niepodzielnie niemal dominują filmowcy ze starej RFN, mający większe możliwości, również finansowe, pozbawieni jednak przeważnie osobistego doświadczenia, a nieraz i głębszej wiedzy o realsocu. Przede wszystkim jednak okazują się niezdolni do pogłębionej analizy. Jest to w pierwszym rzędzie skutkiem silnie obecnego w niemieckim kinie (i w społeczeństwie) lewicowego ducha. Polityczna poprawność łaskawie zezwala na, mieszczące się w formule krytyki „błędów i wypaczeń” realnego socjalizmu, potępienie wszechobecności Stasi lub niewoli muru berlińskiego, ale już na nic więcej. M.in. dlatego w obrazach o wschodnich Niemczech pokazywany jest świat piaskowego dziadka, w którym analiza doświadczenia z totalitaryzmem i z jego odczuwalnymi do dziś skutkami przybiera karykaturalną formę opisu martyrologii działaczy partyjnych, konformistów i bezpieczniaków. Nieprzypadkowa jest też dominacja komedii, jako najczęściej wybieranego gatunku (chociaż w wypadku kilku z nich zwrot „niemiecka komedia” przestaje być oksymoronem). Żonglowanie stereotypami i historycznymi highlights dla rozrywki okazało się łatwiejsze niż stawianie trudnych pytań. Takie podejście prowadzi do opisanej powyżej ignorancji na temat NRD. Na jałowym gruncie niewiedzy, stereotypy nie zachęcają do zgłębiania historii i w gruncie rzeczy, enerdówek stał się jak Kazachstan w „Boracie” – tak samo odległy i obcy. A nie znającemu historii widzowi wcisnąć można dowolny kit.    

Alex polubił NRD 

Jak poznać, po której stronie muru jest NRD? Połóż banana na murze i patrz, gdzie zniknie. Robienie takich dowcipów z ossis nie skończyło się wraz ze zjednoczeniem Niemiec. Zaraz po 1990 roku powstają zachodnioniemieckie komedie „Go Trabi Go” (cz. I i II) czy „Wir können auch anders”, których wspólnym mianownikiem jest ukazywanie rodaków ze Wschodu jako pstrokato odzianych przybyszów z obcej, czerwonej planety. Na takim tle wyróżniała się tylko telewizyjna i filmowa ekranizacja (wydanej też u nas) powieści pensjonariusza enerdowskich więzień i uciekiniera, Ericha Loesta „Kościół Św. Mikołaja” (1995). Lipsk z lat 1987-89 stał się scenerią umożliwiającą pokazanie tworzenia się postaw za i przeciw systemowi. Konflikt w rodzeństwie Bacherów (Astrid, opozycjonistka przechodzi religijną metamorfozę, jej brat jest oficerem Stasi, bezsilnie, ale i ze zrozumieniem obserwującym erozję ustroju) wraz z opisem działalności kręgów kościelnych, pozwalają z wielu stron spojrzeć na przełom w NRD. Przez całą następną dekadę nikt nie odważył się na poważne podjęcie podobnego tematu. Powstały kolejne komedie: „Słoneczna Aleja”, „Helden wie wir” (oba z 1999 roku) i słynny „Goodbye Lenin!” (2003). Pierwsze dwa filmy to ekranizacje powieści Thomasa Brussiga, wschodnioniemieckiego pisarza, urodzonego w 1965 roku. Data urodzin odgrywa tu istotną rolę. Brussig spogląda bowiem na NRD przez pryzmat życia młodzieży, i nieraz spotykał się z zarzutem, że jest ono u niego jedynie pasmem balang, przez co „wygładzony” zostaje obraz enerdowskiego socjalizmu. Zarzut ten potraktować można jako dyskusyjny, gdyż życie nastolatków nie musi być w końcu wypełnione polityką. Ciężko jest jednak pozbyć się wrażenia, że w sytuacji, w której nie nastąpiłby polityczny przełom, świat ten spokojnie trwać mógłby sobie nadal, a owi młodzi ludzie przyjęliby ten fakt za naturalny. Brussig uprawia przy tym swój specyficzny, absurdalny humor, służący nazbyt często samej tylko rozrywce. Mur berliński upada, obalony… penisem jednego z bohaterów. Natomiast tragikomedia „Goodbye Lenin!” zawiera elementy, które ciężko odebrać wyłącznie jako żart. Do myślenia daje już samo usytuowanie w centrum akcji martyrologii działaczki partyjnej. Refleksje jej syna Alexa, dla którego NRD bez muru jest do zaakceptowania lub końcowa scena, w której kosmonauta-taksówkarz wygłasza płomienną mowę o lepszym socjalizmie, ustroju „otwierającym granice”, jeśli nawet została zaplanowana jako satyra, wątpić można, czy tak właśnie odebrała ją młoda publiczność, wydestylowana z jakiegokolwiek krytycyzmu.    Zabawa trwa również w produkcji „Kleinruppin Forever” z 2004 roku. We wschodnioniemieckim wygwizdowie dochodzi do absurdalnej, nieoczekiwanej zmiany miejsc dwóch braci bliźniaków, przypadkiem dorastających w dwóch częściach Niemiec. Reżyserowi udało się jedynie ciekawie pokazać zderzenie dwóch niemieckich światów. Tim, dzięki pewnemu fortelowi, dostaje się w końcu do Hamburga, ale ostatecznie postanawia… powrócić na Wschód. Nie, nie stał się komunistą. W betonowym osiedlu czeka na niego Jana. Na szczęście, do zjednoczenia Niemiec pozostało tylko kilka lat… Interesujący jest dramat „Der Rote Kakadu” z roku 2004. Ta „zachodnia” w formie, a przez to dość odrealniona, opowieść o kultowym klubie w Dreźnie lat sześćdziesiątych zawiera jednak dobrze skonstruowany wątek penetracji młodzieżowego środowiska przez Stasi, sugestywnie ukazany jest, rodzący wzajemną nieufność, mechanizm manipulacji ludźmi. Jeszcze jedna komedia, „NVA” (2005), traktująca o enerdowskiej armii, ze sceną prania mózgu w karnej kompanii, pokazaniem fali i Polit-propagandy, wydaje się być najlepsza z całej trylogii Brussiga. W dbałości o techniczne detale i „odtwarzanie NRD” poprzeczkę najwyżej ustawił Volker Schlöndorff w swojej „Legendzie Rity” z 2000 roku, filmie o lewicowych terrorystach z RFN, ukrywających się w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Ten znakomity film ukazuje, co prawda, nieznany szerzej, lecz jednak tylko epizod historii „państwa robotników i chłopów”.   

Wzruszający fałsz 

W tym zestawieniu szczególne miejsce przypada ostatniej na razie i bodaj najsłynniejszej produkcji, tzn. „Życiu na podsłuchu” (2006), filmie Floriana von Donnersmarcka, 36-letniego zachodnioniemiecko-austriackiego reżysera, który w NRD był tylko raz, ze szkolną wycieczką. Wielokrotnie nagradzany obraz wzbudził w Niemczech, obok wielkiego zachwytu, również wielkie kontrowersje (m.in. dyskusję w renomowanym „Deutschland Archiv”, nr 3/2006). Zagłuszone marketingowym zachwytem echo tej krytyki nie dotarło do Polski. A warto przyjrzeć się bliżej temu ponuremu dramatowi. Reżyser, pokazując mechanizmy działania policji politycznej, buduje wciągającą, a w finale również wzruszającą akcję. Jednak, gdy emocje opadają, powraca wrażenie, że znowu nie wiemy nic więcej o systemie, poza już znanymi stereotypami. Mało tego, uważamy odtąd, że Stasi nie jest już tak jednoznacznie zła. Główny zarzut to wybielanie ludzi aparatu przemocy. Ja wam pokażę dobrego łotra – mówi Donnersmarck. I nie dodaje właściwie, po co. Historycy nie znajdują w dokumentach podobnego przypadku, jak 20-letnia kariera kapitana Wieslera, który nawet po wszystkich ukazanych wydarzeniach pozostaje, odsuniętym na boczny tor, ale jednak etatowym funkcjonariuszem i nie pozwala już sobie na wzruszenia lub chęć niesienia pomocy innym uciśnionym. Wydaje się, że Donnersmarck poszukiwał swojego von Stauffenberga we wschodnioniemieckim mundurze. Zrobiłby lepiej, gdyby szukał w innych środowiskach. W Stasi go nie znalazł, więc musiał wymyślić swojego bohatera od nowa. Istnieje jeszcze nadzieja, że reżyserowi zależało na pokazaniu, że właśnie ktoś taki, jak Wiesler, nigdy się w Stasi nie ujawnił. Ale to chyba tylko nadzieja…Szkoda, że Donnersmarck unika również analizy symbiozy artystów z reżimem. Ukazuje tylko bezkrytycznie ich bunt, jako ofiar, skupiając się na Georgu Dreymannie, pisarzu-dysydencie, odsuniętym przez partię od państwowych konfitur (czyli teatrów i wydawnictw). Pomija zupełnie fakt, że kreowanemu na autorytet moralny scenografowi Jarska, system nie przeszkadzał, dopóki sam nie poszedł w odstawkę. Zwrot przeciwko polityce reżimu wynika tu zatem z degradacji i wynikającego z tego faktu nagłego odkrycia, jak działa system, w najlepszym wypadku – z solidarności z przyjaciółmi. Jest to niezamierzone przez Donnersmarcka potwierdzenie smutnej prawdy o konformistycznym społeczeństwie NRD. Tymczasem wiadomo, że kto spośród elit nie akceptował polityki komunistów mógł, prędzej czy później, wyjechać na Zachód. Komu nie przeszkadzał mafijny system państwowego sterowania, musiał liczyć się z pstrym koniem łaski SED. W filmie nikt nie myśli nawet o możliwości tworzenia tylko do „szuflady”. W Polsce, kraju Herberta, trudno cenić taką postawę. Doceniono ją jednak w 2007 roku w Hollywood, gdzie ciągle potrafią się cieszyć, gdy ktoś pokaże na ekranie wrażliwość komunisty na ludzkie cierpienie.  

Nie będzie nowego klapsa? 

Obserwowane od kilku lat tworzenie się (przy wyraźnej stymulacji ze strony państwa) nowej narodowej świadomości Niemców kieruje uwagę filmowców przede wszystkim na wydarzenia związane z okresem III Rzeszy, przypominane po latach lub ukazywane obecnie od innej niż dotychczas strony. Ostatnim przykładem tego zjawiska jest premiera w niemieckiej telewizji filmu „Gustloff” o zatopieniu w 1945 roku statku z uciekinierami z Prus Wschodnich. I przyznać trzeba, że twórcy ci nieraz osiągają w takich wypadkach o wiele ciekawsze efekty niż autorzy filmów o NRD. Z jednej strony, jest im łatwiej, bowiem nawet film o Honeckerze czy Ulbrichcie nie pobije filmu z Hitlerem w roli głównej („Upadek”). Z drugiej, na tym przykładzie i podobnych (np. „Sophie Scholl”) wyraźnie widać, jak dobrze sprawdzają się filmy o akcji opartej na autentycznych wydarzeniach, bez zręcznego kreowania absurdalnych lub spłyconych światów. Zainteresowanie filmowców III Rzeszą wpisuje się w ogólną atmosferę łagodzenia ciążącego na RFN brzemienia II wojny światowej. Poza tym Niemcy Hitlera z definicji mają wśród widzów zepsutą opinię jako „prawicowa” dyktatura. Z NRD sprawa nie jest już tak oczywista. Naturalnie, był to również reżim, jednak próbowano tam wcielić w życie szlachetne idee Marksa i Engelsa, o które na Zachodzie walczyło pokolenie 1968 roku. Dziś historia NRD, w odróżnieniu od III Rzeszy, której się nienawidzi, jest tylko powodem do wstydu. W obronnym odruchu, lepiej nie wnikać w przyczyny popularności i fiaska socjalizmu, umacniać za to warto stereotypowe wyobrażenia, a sowiecką siermiężność wykpiwać do szpiku kości. Dla filmu, jako dziedziny sztuki, stan taki ma fatalny skutek w postaci coraz bardziej wyraźnego wyczerpywania się formuły. Ile jeszcze powstać bowiem może podobnych obrazów? Co pozostaje jeszcze do wyśmiania w kolejnych komediach?         Jak dotąd bardziej wymagającym widzom nadal pozostaje jedynie zadowolić się jedynie wycinkami z istniejących obrazów w oczekiwaniu na film, który – jak zapomniany już „Kościół Św. Mikołaja” – opowie może historię bardziej wartościową. Na film wykraczający poza opisane powyżej ograniczenia, z których zrodzić się może tylko latający Lenin lub Stasi, złożona z ukrytych bohaterów. Na film, który powie coś, co nie tylko Ossis przyda się w lepszym zrozumieniu przeszkód na drodze do wolności. Ideałem byłoby dzieło antykomunisty, który znaczną część życia spędził w NRD. Bardziej wierzymy przecież Sołżenicynowi i Bukowskiemu, niż amerykańskim sowietologom. Problem w tym, że takich ludzi jest niewielu, w dodatku nie parają się X muzą i pojawiają się raczej przed kamerą telewizyjną niż za filmową. A zatem, czy jest jeszcze w Niemczech ktoś, kto potrafiłby to uczynić?  © Wszelkie prawa zastrzeżone.Artykuł zarejestrowany w ww. brzmieniu.Cytaty dozwolone jedynie z podaniem źródła.   

Jestem żonaty, dzieciaty i wysoki, a w poglądach konserwatywny i gospodarczo liberalny, noszę okulary i golę się raz na tydzień (czasami częściej).

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura