Dla kibica-teenagera z Polski piłkarskie mistrzostwa świata w piłce nożnej to, oczywiście, nie do końca pojęcie abstrakcyjne. Jak ma lat 19-cie to miał okazję dwukrotnie oglądać Polaków w finałach tej imprezy. Trzynastolatek jest uboższy w doznania, bo coś takiego spotkało go w życiu tylko raz. Obaj jednak, i na tym polega ich brak szczęścia, nie mieli możliwości oglądania dobrze grających polskich kopaczy nożnych. Poza kopaczem nożnym Janikowskim, ale on kopie nie w ramach soccera. W podobnej do nastolatków sytuacji jest zresztą całe pokolenie osób, które mają dziś nie więcej niż 33 lata. Nie mogą bowiem pamiętać sukcesów polskich graczy. Ostatnie takie curiosum miało bowiem miejsce 28 lat temu na MS w Hiszpanii. 5-letnie dziecko nie pamięta z takich mistrzostw nic. Może poza kolorem koszulek. Mam to przetrenowane na moim bracie, który w roku 1974 dokładnie tyle, i to jak przez mgłę, zapamiętał z jednego z meczów Polaków. Notabene moja mama, której to oczywiście ni w ząb nie interesowało, zapamięta do końca życia mecz z Jugosławią. Mój braciszek był się bowiem wtedy zgubił. Tatuś, wujcio i dziadziuś tak byli rozemocjonowani, że nie zauważyli jak dziecko wyszło z domu. Znaleziono go w drugiej części miasta trzy godziny po meczuJ . Ale nie o tym chciałem.
Chciałem podzielić się z młodym widzem radością i dumą, jaką odczuwa kibic danego kraju kiedy jego zespół narodowy łoi inne na najważniejszej imprezie 4-lecia. To jest niesamowita sprawa. A ponieważ wiem, że najprawdopodobniej przez najbliższe 50 lat w wypadku Polaków nic takiego się nie stanie, to postanowiłem jak wyżej. Przecież nie można pozwolić, żeby polscy kibice umierali nie wiedząc jak smakuje autentyczny, niekwestionowany, sukces.
Po tym przydługim nieco wstępie przechodzę do meritum. Zacznijmy chronologicznie od Niemiec 1974.
To był autentycznie największy polski sukces wszechczasów. Nie tylko dlatego, że doszliśmy do medalu po raz pierwszy. Nie tylko dlatego, że stworzyliśmy team prezentujący grę na wskroś pionierską. Nie tylko dlatego, że szliśmy przez mistrzostwa jak burza. Myśmy wtedy byli autentycznie, krótko bo krótko, ale najlepsi na świecie. Mieliśmy genialnego, na ówczesne czasy, taktyka któremu bez reszty zaufał pierwszy selekcjoner. I mieliśmy pierwszego selekcjonera, który miał niesamowite wyczucie doboru składu. W ciągu niecałych dwóch lat z drużyny mistrza Krajów Armii Zaprzyjaźnionych (IO 1972 w Monachium) zrobił zespół, który tylko przez czysty przypadek nie zdobył w tym samym miejscu złota piłkarskich MŚ. Wymienił w tym celu pół drużyny, ale swojego dopiął. A miał pod niezłą górkę, bo w eliminacjach do finałów musieliśmy pokonać Anglików. Wyjątkowych tępaków, ale jednocześnie wybitnych rzemieślników. Klientów, którzy 8 lat wcześniej byli mistrzami świata, a w 1970 roku nie zdobyli tego tytułu być może tylko przez głupotę i arogancję swojego trenera. Taki ówczesny Ferguson, więc się trudno dziwić.
No i na tych Anglikach zdobyliśmy 3 punkty (dzisiaj byłyby to punkty 4), nabyliśmy niezbędnych doświadczeń, wymieniliśmy najsłabsze lub najbardziej zużyte elementy i wio! Pojechaliśmy na mistrzostwa i przejechaliśmy po rywalach jak walec. Nie dysponowaliśmy takimi możliwościami i bazą jak Holandia i Niemcy i puchliśmy pod koniec spotkań kondycyjnie, ale nawet tutaj, jak trzeba było (w meczu z gospodarzami na przykład) byliśmy stroną w tej mierze dominującą.
Poszczególnych meczów opisywać nie zamierzam. Natomiast o zawodnikach parę zdań warto napisać. Bo warci są tego. Cała drużyna i każdy z osobna. Szczególnie tych 11-tu z pierwszego składu. Ale inni też. Taki Jakubczak z Lecha na przykład. Przecież dzisiaj, jakbyśmy mieli takiego zawodnika w pomocy to byłby zdecydowanym liderem środka pola w reprezentacji. A on chyba nawet minuty na mistrzostwach nie zagrał! Mimo, że przed mistrzostwami strzelił z Grecją bramkę w stylu Gorgonia z Haiti. Tyle, że z akcji. Albo Bulzacki z ŁKS-u. Sam z Tomaszewskim zremisował mecz na Wembley. Był jak tur. Górski znalazł chwilę potem jeszcze lepszego od niego i łodzianin nie grał, ale jak się miało takiego zmiennika to się musiało grać na najwyższych obrotach żeby być w pierwszym składzie. A w tym pierwszym składzie: Tomaszewski. Fantastyczny bramkarz, któremu dopiero gdzieś tak od rewanżu z Holandią w eliminacjach 1975 przestało się szczęścić. Wcześniej, przez dwa lata był po prostu debeściak. Łapał co mógł i co nie mógł. Szymanowski. Zdecydowanie najlepszy prawy obrońca w historii tego kraju. Świetny w obronie, doskonały w ofensywie. Po meczu z Haiti to jego niemiecki brukowiec wskazał jako dopingowicza. Co było zresztą wierutnym kłamstwem. Jeszcześmy dotąd Niemiaszkom za to nie odpłacili. Stoperzy. Gorgoń – wiadomo. Ostoja reprezentacji i Górnika. Byłem na jego debiucie. Miał 16 lat, a Górnik właśnie Kostkę mojej Unii ukradł i w ramach częściowej rekompensaty mecz rozgrywali. Miałem ze cztery lata i tylko (przez mgłęJ ) kolory strojów i właśnie dziecięcą twarz Gorgonia pamiętam. 8 czy 9 lat później był dla Górskiego tym, kim Hierro dla Hiszpanii. Żmuda. Tak jak ten chłopak grał na tych mistrzostwach to tylko palce lizać. Nie do przejścia po prostu. Musiał. To samo. I wojownik. Jak Ostatni Mohikanin. To nie byli, tak jak teraz, czterej tnący równo z trawą drwale, którzy na samą myśl, że trzeba wyjść z piłką robią w majty. Jak Szymanowski szedł po skrzydle to jak rasowy skrzydłowy. Proszę się przyjrzeć paru bramkom z Niemiec. Kto centrował? Zwody Musiała doprowadziły przeciwników parę razy do płaczu. Odbiór Żmudy do dziś powinien być omawiany w podręcznikach piłkarskich.
Pomocnicy. Maszczyk to prekursor defensywnego pomocnika. W skali światowej. Wtedy się zupełnie inaczej grało. On był wszędzie. Te wszystkie gwiazdy ostatnich lat na tej pozycji to mogłyby za nim piłki nosić. Kasperczak mi jakoś najmniej imponował. Ale jego dwóch dograń z Włochami żaden kibic nigdy nie zapomni. Kazimierz Deyna. Największy geniusz, jaki pojawił się w światowej piłce w środku pola. Przynajmniej ja większego nie widziałem. Żaden Cruyff, Xavi, Platini, czy inne takie. Deyna! To był największy wirtuoz w historii pomocy. I te jego słynne strzały – rogale. Poezja. Mimo, że minęło ponad 35 lat to podejrzewam, że mając tych trzech gości w pomocy obecnej reprezentacji gralibyśmy w tej chwili na boiskach Południowej Afryki. No i atak. Lato. Czołg. Niezwykle pracowity, niezwykle skuteczny, niesamowicie wydolny. Płuca reprezentacji. Walczak. Tym wszystkim nadrabiał słabe przygotowanie techniczne. Po lewej stronie Gadocha. Nie do końca doceniony geniusz, który kręcił obrońcami niczym Garrincha. Fantastyczne zwody, doskonały, kąśliwy strzał. Niezwykle pożyteczny gracz. Choć, podobnie jak Deyna, z Legii.
Na koniec Szarmach. Niesamowite zjawisko, jak chodzi o grę głową. Wsadzał głowę tam, gdzi inni nie wazyli się włożyc buta. Równie świetnie strzelał zresztą z obu nóg. Kompilacja Hrubescha, Millera i Streicha. Nie wiem czy to się da przetłumaczyć na język współczesny. Drugi, moim zdaniem, najwybitniejszy po Deynie i niemal równie niewykorzystany po mistrzostwach, zawodnik. O takim ataku marzył każdy trener na świecie. Trzech muszkieterów. Każdy genialny, ale każdy inny. Jak się ich połączyło stanowili materiał wybuchowy.
Tak kiedys wyglądała polska reprezentacja. Można było chodzić z głową w chmurach. Podobnie jak i przez kilka następnych lat. Choć w tym drugim okresie już może nie z aż tak zadartuym nosem. Ale o tym w następnym tekściku.
Inne tematy w dziale Rozmaitości