Po igrzyskach w Montrealu, gdzie zajęliśmy drugie miejsce (co uznano za niebywałą rysę na szkle i porażkę), z posadą trenera pożegnał się Górski.
Jego miejsce zajął nowatorski taktyk, dotychczasowa prawa ręka pierwszego selekcjonera, Jacek Gmoch. Spodziewano się, że będzie to zmiana na dobre. Uznano, że świetnego trenera zastąpi jeszcze lepszy.
Jacek Gmoch był niewątpliwie znacznie lepszym taktykiem niż Górski. Taki polski Mourinho. I, zdaje się, również lepszym piłkarzem. Ale “ojcem rodziny” był niewątpliwie słabszym. Nie znajdował z piłkarzami wspólnego języka w takim stopniu jak jego poprzednik. To był może powód dla którego nie mamy na koncie 3 medali mistrzostw świata, tylko dwa. Bo drużynę mieliśmy, jak twierdzą fachowcy, jeszcze lepszą.
Ja nie jestem fachowcem. Dlatego oceniam po owocach. Nie było już na lewej stronie Musiała, nie było Maszczyka, starzejący się Kasperczak turniej rozpoczął w pierwszej jedenastce, ale skończył na ławie, o Gadosze nikt już nie pamiętał. Pojawiły się w pierwszym składzie nowe twarze. Na obronie stosunkowo mało zwrotny Henryk Maculewicz, w pomocy młody i obiecujący Adam Nawałka i odkrycie tego turnieju – Zbigniew Boniek. No i w ataku – największa gwiazda polskiej ery przed i wczesnoGórskiej – Włodzimierz Lubański, którego dwie bramki i triumfalny powrót, po kilkuletniej przerwie w grze w reprezentacyjnej koszulce, w eliminacyjnym wyjazdowym meczu z Danią ogłosiły rok wcześniej wszystkie tam-tamy znajdujące się na wyposażeniu ówczesnej polskiej telewizji i radia.
Musisz sobie, młody kibicu, zdać sprawę z jednego. To były chyba jedyne mistrzostwa w powojennej historii, gdzie w swoim pierwszym meczu Niemcy nie byli faworytami swojego inauguracyjnego spotkania. Dlaczego? Bo grali z Polską! Polską, która jechała na mistrzostwa oficjalnie chcąc zdobyć medal! Nigdy w historii nie jechaliśmy na mistrzostwa tak pewni swego. I może to nas zgubiło. Piąte miejsce, jakie zdobyliśmy w Argentynie uznano za wielką porażkę, a trener Gmoch nie tylko że stracił posadę. On zasadniczo wyleciał. O ile pamiętam, z hukiem!
To jest miarą potencjalnych możliwości i klasy zespołu w ogóle. Zajmujesz piąte miejsce na świecie i wszyscy mają do Ciebie pretensje. Jakże bym chciał, żebyśmy byli teraz w takiej sytuacji. Beenhakker doprowadziłby drużynę do ćwierćfinału i tam poległ. A ludzie by strasznie byli niekontenci. Tymczasem jest tak, że Beenhakker dowiózł zespół do RPA, ale na rekonanesans przedmistrzowski, a w eliminacjach zdołał pokonać San Marino. I ludzie specjalni wściekli nie są. To jest miara różnicy jaka dzieli ówczesną reprezentację Gmocha od obecnej pobeenhakkerowsko-smudowej. Wtedy graliśmy jak równi z równym, a długimi fragmentami byliśmy lepsi od późniejszego mistrza świata, a teraz w porównaniu z zaledwie kandydatem na kandydata (póki co) do mistrzostwa wyglądamy jak Odra, przepraszam za wyrażenie, Wodzisław przy Barcelonie czy Interze.
Polska grała w Argentynie może nieco mniej efektownie i mniej skutecznie niż cztery lata wcześniej, ale na pewno grała bardzo dobrze. Wygraliśmy fazę grupową, a potem byliśmy większość meczu lepsi od Argentyńczyków. Mieliśmy w tym meczu dużo pecha, a oni dużo szczęścia. I to był powód, że nie weszliśmy do strefy medalowej. Pokonaliśmy jeszcze Peru. Jest faktem, że w spotkaniu z Brazylią byliśmy wyraźnie słabsi. I finał nam się, choćby z tego tytułu, nie należał. Ale drugie miejsce w grupie i mecz o 3-cie miejsce były na pewno w zasięgu ręki. Tak się nie stało i Jacek Gmoch zapłacił głową. Dziś o takiej drużynie i o takim trenerze możemy tylko pomarzyć.
Inne tematy w dziale Rozmaitości