W życiu niczego nie można być pewnym. A już w skokach narciarskich to dopiero. Kto się tym sportem interesuje wie, że kariery znakomitej większości zawodników, nawet tych najlepszych, przebiegają wg krzywej podobnej do sinusoidy. Niemal bez wyjątku. Właśnie...
Takim wyjątkiem, potwierdzającym zresztą powyższą regułę, był do tej pory Gregor Schlierenzauer. Być może z tytułu młodego wieku czyli, de facto, dość krótkiej kariery. Austriak, który w styczniu skończy 21 lat, rozpoczął rywalizację na najwyższym poziomie dokładnie cztery lata temu, kiedy to, po fantastycznych rezultatach osiągniętych w sezonie letnim, zainaugurował sezon zimowy czwartym miejscem, a potem zwycięstwem w Lillehammer. Od tamtej chwili, przez cztery bite sezony Tyrolczyk był w ścisłej czołówce skokowych zmagań. Mało powiedziane. W najściślejszej. Nawet w pierwszym startowym sezonie, jako siedemnastolatek, wygrał aż 5 pucharowych konkursów. Przez następne 3 lata dołożył jeszcze 27 zwycięstw i do obecnego sezonu, mając 20 lat i niecałe 11 miesięcy, startował jako 6-ty najwybitniejszy w historii skoczek Pucharu Świata. Oprócz tych 32-ch wygranych w Pucharze ma na koncie jeszcze 13 drugich i 7 trzecich miejsc na podium. W międzyczasie został mistrzem i wicemistrzem świata w lotach. Zeszłej zimy zdobył indywidualnie dwa brązowe medale olimpijskie w vancouver. Rok wcześniej w Libercu na mistrzostwach świata został wicemistrzem świata na skoczni dużej. Przez półtora sezonu (druga połowa 2007/08 i cały 2008/09) był absolutną jedynką na świecie, co udokumentował drugim (07/08) i zdecydowanie pierwszym (08/09) miejscem w łącznej klasyfikacji Pucharu Świata. Na wiosnę obecnego roku znów kończył sezon na pozycji numer 2 wyprzedzony tylko przez Ammanna. O całej serii złotych medali drużynowych nie wspomnę, bo to się samo przez się rozumie. Austria od czterech lat całkowicie zdominowała skoki narciarskie i gdyby nie przypadki Ammanna i Małysza to, zasadniczo, można mówić o teatrze jednego kraju.
Nikt nigdy w historii, będąc w wieku lat 20-tu, nie zbliżył się nawet do rezultatów jakie osiągnął w tym wieku Schlierenzauer. Owszem, byli tacy, którzy wcześniej od niego osiągali szczyty. 16-letni Fin Nieminen w jednym roku zdobył PŚ, został mistrzem olimpijskim, wygrał T4S i wygrał 8 konkursów PŚ. Ale mając lat 17-cie skakał już dużo gorzej, a kończąc karierę w wieku lat około 30-tu, po stronie aktywów miał tylko ciut większe zapisy niż te, które wymieniłem.
I oto nadszedł sezon pański 2010/11. Inauguracja w Kuusamo wypadła blado. Austriak zajął miejsce 14-te. W Kuopio było jeszcze słabiej, bo był 16-ty. Kolejne dwa występy w Lillehammer przekonały nawet jego największych zwolenników oraz tych, którzy odpowiadają za jego formę, że w takim kryzysie Schlierenzauer od początku swojej wielkiej kariery jeszcze nie był.
I rzeczywiście coś było na rzeczy. To nie był ten pewny siebie przed każdym skokiem, pewny siebie w trakcie każdego skoku i pewny siebie po każdym skoku Schlierenzauer. Pękł ostatni bastion skokowej nieustającej wielkiej formy. Schlierenzauer przybrał ludzką formę. Nie ze wszystkim umiał sobie z automatu poradzić. Z robokopa stał się human being. A teraz dowiadujemy się jesxcze, że podczas treningu w Seefeld, gdzie skakał będąc wycofanym przez trenerów z cyklu PŚ, uszkodził więzadła w kolanie. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale nie jestem przekonany, że w tym sezonie austriacki geniusz będzie w stanie dokooptować do czołówki. Moim zdaniem będzie dobrze jak się wyleczy i nie straci kontaktu a szeroko rozumianą czołówką. W końcu nawet jemu potrzebny jest oddech. Inaczej może nastąpić zmęczenie materiału. A, jak pamiętamy choćby z technologii, na zmęczenie materiału lekarstwa ni ma. Jeżeli więc komuś zależy na pobiciu przez Tyrolczyka dotychczasowych rekordów Nykaenena, Małysza czy Ahonena to powinien tylko i wyłącznie się cieszyć. A, jak wskazują przykłady Polaka czy Mruka, nie ma takiego dołka, żeby nie można było z niego wyleźć. Jak się jest geniuszem, oczywiście.
BTW. Chciałbym, żeby taki Stefan Hula albo inny Bachleda, że o polskich 20-latkach nie wspomnę, miał w końcu taki okres, że przez cztery kolejne zawody znalazłby się w czołowej 20-tce konkursu. Ależ byłaby heca! Wszystkie polskie sportowe dzienniki pisałyby o tym pewnie przez cały miesiąc, a wspominałyby przez dobrych parę lat, a nadredaktor Szaranowicz wieszczyłby pewny drużynowy medal na głównej imprezie sezonu.
....
Teraz też co jakiś czas wieszczy, ale nie aż tak pewnieJ .
Inne tematy w dziale Rozmaitości