Marek H. Kotlarz Marek H. Kotlarz
13068
BLOG

Spółdzielnia „Świetlik” – historia prawdziwa

Marek H. Kotlarz Marek H. Kotlarz Rozmaitości Obserwuj notkę 41

Spółdzielnia „Świetlik” zafunkcjonowała w mediach jako miejsce pracy wielu znanych polityków, stała się romantyczną legendą postaci z pierwszych stron gazet i telewizyjnego ekranu, ale to właśnie wypaczyło prawdę o niej i rzeczywistości, w której funkcjonowała. Spółdzielnię kojarzy się z wyłącznie w kontekście Macieja Płażyńskiego, Donalda Tuska, Stanisława Borowczaka czy Mariusza Wilka, a w gruncie rzeczy, poza Maciejem Płażyńskim, pozostali wymienieni trafili do niej jako pracownicy, gdy już okrzepła i sprawnie funkcjonowała. To dziennikarze, którym trudno się dziwić, nieco opacznie rozłożyli akcenty, bo poszukiwali w niej znanych nazwisk. Wiszący na kominie i machający pędzlem premier czy poseł, dziennikarz czy pisarz, to w istocie niezwykle ciekawy temat. A i dla nich samych odwoływanie się do tego fragmentu życiorysu z przeszłości stało się atrakcyjne, wszak wymagało odwagi i determinacji, zwłaszcza gdy było się historykiem czy polonistą i z pracą fizyczną, a już zwłaszcza z alpinizmem przemysłowym nie miało się wcześniej do czynienia.. Rzeczywistość „Świetlika” kształtowało jednak wiele innych osób, o których dziennikarze zapominają, bo inną niż polityka czy media wybrali drogę życia. Tak się złożyło, że byłem w gronie założycieli spółdzielni i uznałem, iż w przededniu premiery filmu dokumentalnego „Spółdzielnia Usług Wysokościowych Świetlik” w reżyserii Jacka Knoppa,, która ma mieć miejsce 27 lutego w kinie „Neptun” w Gdańsku, właściwe będzie przypomnienie jej dziejów i pracowników.

Spółdzielnia Pracy „Świetlik”, bo tak brzmiała jej początkowa nazwa, powstała w czerwcu 1983 roku. Założyła ją grupa jedenastu studentów i absolwentów Uniwersytetu Gdańskiego: Maciej Płażyński, Roman i Jolanta Rojek, Tomasza Chodnikiewicz, Jarosław Czarniecki, Jerzy Hall, Ireneusz Gust, Zbigniew Gołębiewski, Stanisław i Jadwiga Marciszewscy i piszący te słowa Marek H. Kotlarz. Pierwszym prezesem zarządu został Maciej Płażyński, który sprawował tę funkcję do chwili objęcia stanowiska wojewody gdańskiego w 1990 roku, przewodniczącym rady nadzorczej wybrany został Roman Rojek.

Wszyscy założyciele, w okresie pierwszego powiewu wolności między sierpniem 1980 i grudniem 1981 roku aktywnie włączyli się w przemiany rzeczywistości, czy to w NZS-ie, czy uczelnianej samorządności, czy też jak w przypadku Irka Gusta, z racji, że studia miał już w tym czasie za sobą, w strukturach związkowych. Maciej Płażyński był koordynatorem strajku studenckiego w Trójmieście, strajku zwanego potem radomskim, ja członkiem uczelnianego komitetu strajkowego i przewodniczącym strajku na wydziałach prawa i ekonomiki transportu, jako że wówczas wydział prawa nie posiadał własnego budynku i dzielił go z kierunkami ekonomicznymi. W chwili ogłoszenia stanu wojennego, strajkowe struktury i kontakty umożliwiły przejście do działalności podziemnej. Początkowo pochłonęło nas to całkowicie, drukowaliśmy, kolportowaliśmy, wypisywaliśmy hasła na murach, takie jak: „Zima wasza, wiosna nasza”. Ale wiosna 1982 roku nie przyniosła odwilży, nie przyniosło jej też lato i jesień, więc zdaliśmy sobie sprawę, że musimy jakoś przystosować się do życia w tym systemie przez wiele lat i znaleźć dla siebie w tej rzeczywistości miejsce, które pozwoli nam żyć, a jednocześnie umożliwi działalność opozycyjną. Poza tym paląca stawała się sprawa materialnego utrzymania, ja miałem na miejscu dom i jakieś wsparcie rodzinne, ale wiele osób z naszego środowiska przyjechało z odleglejszych miejsc od Gdańska i, gdy zabrakło akademika, jeśli mieli pozostać, musieli znaleźć lokum i utrzymanie. W takiej sytuacji był m.in. Maciej, który przez pewien czas zmuszony był nawet zimą mieszkać w domku kempingowym Akademickiego Klubu Morskiego.

Przez pewien czas ratowała nas jeszcze studencka spółdzielnia „Techno-Service”, gdzie w roku 1982 rozpoczęliśmy prace przy czyszczeniu świetlików w zakładach „Polmo” w Tczewie. Świetlik jest fabryczną konstrukcją dachową, która umożliwia przedostawanie się do hali dodatkowego dziennego światła. W Tczewie należało je myć od zewnątrz, ale, co było szczególnie trudne, od wewnątrz, nie korzystając przy tym z żadnych rusztowań, a jedynie balansując kilkadziesiąt metrów nad betonową posadzką. To był prawdziwy bojowy chrzest brygady, z której później wyłonił się skład założycielski spółdzielni.

Po zakończeniu zlecenia w Tczewie, w związku z ukończeniem studiów, korzystanie z pośrednictwa Techno-Service'u stało się niemożliwe, zaczęliśmy więc zastanawiać się, co dalej? I wtedy właśnie po raz pierwszy padł pomysł założenia własnego przedsiębiorstwa. Komunistyczne państwo chaotycznie poszukiwało możliwości przezwyciężenia kryzysu gospodarczego i jednym z pomysłów było nowa ustawa o spółdzielczości pracy umożliwiająca założenie spółdzielni dziesięciu osobom. Idea narodziła się zapewne w toku dyskusji prowadzonych między Romanem Rojkiem i Maciejem Płażyńskim, chociaż trudno jest dociec, kto był autorem tego pomysłu, któremu, nie bez wahania, przyklasnęliśmy. Nie było w tym nic z wielkich planów, mieliśmy po prostu kontynuować to, co robiliśmy wcześniej, ale już u siebie. I tak, w połowie czerwca 1983 roku spotkało się pod barem rybnym „Krewetka” jedenaście osób, by udać się do budynku Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Pracy, mieszczącego się w miejscu, gdzie wznosi się teraz multikino o tej samej nazwie, i odbyć założycielskie walne zgromadzenie. Liczyliśmy na to, że przez kilka lat będziemy pracować fizycznie i z tego żyć. Pierwszym zleceniem było mysie szyb w Gdańskich Zakładach Elektronicznych „Unimor” przy ul. Rzeźnickiej.

Wkrótce do spółdzielni zaczęli się zgłaszać nasi znajomi, którzy albo potrzebowali zaświadczenia o zatrudnieniu (brak poświadczenia o zatrudnieniu w dowodzie osobistym, w przypadku kontroli, mógł sprowadzić sporo nieprzyjemności, z przymusową pracą przy oczyszczaniu rowów melioracyjnych na Żuławach włącznie) – do nich należał początkowo Mariusz Wilk, który w tym czasie wraz z Maciejem Łopińskim i Zbigniewem Gachem (występującym pod pseudonimem Marcin Moskit) realizowali swój projekt wywiadów z ukrywającymi się przywódcami „Solidarności”, który zaowocował książką „Konspira – rzecz o podziemnej Solidarności”; albo faktycznego źródła utrzymania, ponieważ, represjonowani za poglądy, stracili pracę. Nikomu nie odmawialiśmy, nie trzeba było nawet o tym dyskutować, czuliśmy, że to naturalne. W ten sposób w spółdzielni pojawili się działacze „Solidarności”, przedsierpniowej opozycji z Ruchu Młodej Polski, nasi rówieśnicy i koledzy z podziemia, którzy formowali dopiero ruch, który w przyszłości miał znaleźć organizacyjną formę jako Kongres Libralno-Demokratyczny, członkowie ruchu Wolność i Pokój i szereg ludzi, którzy wrodzy byli istniejącemu systemowi. Nie tyle udzielaliśmy im schronienia w naszej firmie, co dzieliliśmy się nią z nimi, przybywało więc członków i pracowników. Z biegiem kolejnych miesięcy zaczęło się rodzić niezwykłe środowisko, które stworzyło na mapie Wybrzeża i Polski szczególną wyspę wolności. W siedzibie firmy, która co jakiś czas była zmieniana, bo potrzebna była większa powierzchnia, gromadzili się pracownicy nie tylko po to, by pobrać sprzęt i uzgodnić wyjazd na kolejne zlecenie, ale by się spotkać i podyskutować z innymi, wymienić się ulotkami, wydawanymi w drugim obiegu książkami i wspólnie spędzać czas. W siedzibie firmy gwarno było niekiedy od rana do wieczora.

Dla zarządu, którego obok Macieja Płażyńskiego i Jarosława Czarnieckiego byłem członkiem, rozrastające się przedsiębiorstwo przynosiło kolejne wyzwania, coraz więcej czasu spędzać musieliśmy w biurze radząc sobie z finansami, księgowością, podatkami, rozbudowaną do granic absurdu sprawozdawczością, ale też problemami zaopatrzeniowymi, od sprzętu alpinistycznego, który w Polsce w zasadzie był niemal niedostępny poczynając, po materiały potrzebne do pracy, takie jak farba czy narzędzia. Na szczęście wspomagali nas wspaniali pracownicy biura i brygadziści. Wkrótce firma prowadziła już coraz poważniejsze prace we wszystkich zakątkach Polski i dorobiła się kilku filii w większych miastach. Od czasu do czasu wyrywaliśmy się jednak na zlecenia, by pracować fizycznie. Zwłaszcza w początkowym okresie zarobki w biurze były niewielkie, więc prawdziwe pieniądze zdobywało się wisząc na linie. Począwszy od 1986 roku stało się to jednak w zasadzie już niemożliwe, zbyt dużo było pracy na miejscu, ale zasoby firmy pozwalały podnieść wynagrodzenia pracownikom zarządu.

Zlecenia obejmowały wszystkie prace remontowo-budowlane w warunkach utrudnionego dostępu i bez przerywania produkcji w zakładzie. W „Świetliku” wykształciła się też szczególna hierarchia pracownicza – ci, którzy byli nowi i nie zakosztowali jeszcze pracy na linach nazywani byli „kapeluchami”. Każdy przejść musiał przez ten okres, nim dopuszczony został po serii szkoleń do zjazdów – wówczas awansował w hierarchii i trafiał do pracy najtrudniejszej, ale też lepiej płatnej.

Ciężka i ryzykowna praca w Świetliku” pozwalała jej członkom realizować swoje pasje i prowadzić działalność opozycyjną. Wszędzie, gdzie pojawiali się pracownicy spółdzielni, pojawiały się ulotki i nielegalne pisma. Każdy mógł też, w przypadku zatrzymania przez milicję, liczyć na pomoc kolegów i spółdzielni, podobnie jak jego rodzina. W całej historii spółdzielni nie było chyba momentu, gdy któryś z pracowników nie przebywał w areszcie czy więzieniu. Podczas każdej wypłaty zbierano pieniądze na pomoc dla nich i ich rodzin. Również sama spółdzielnia wypracowała, różnymi księgowymi zabiegami, rodzaj funduszu, który służył wsparciu w takich sytuacjach, ale też finansował podziemne inicjatywy, takie choćby jak wydawanie dwóch formacyjnych czasopism: „Polityki Polskiej” i „Przeglądu Politycznego”. Podczas corocznych Walnych Zgromadzeń część zysku spółdzielni przeznaczano też na cele społeczne – spółdzielnia roztoczyła opiekę nad domem dziecka w Gdańsku-Oruni, udzielała wsparcia hospicjum, współfinansowała budowę pomnika Jana Piwnika „Ponurego”, legendarnego dowódcy AK i wiele innych przedsięwzięć.

Ale najcenniejszą wartością spółdzielni byli ludzie o najprzeróżniejszych poglądach i przeszłości. To tu znalazł swoje miejsce Stanisław Borowczak, Donald Tusk, Andrzej Zarębski, legendarny działacz „Solidarności” gdańskiego portu Antoni Grabarczyk, Lech Kosiak, Marek Zająkała, bracia Mirosław (który wybrany został przewodniczącym Rady Nadzorczej), Sławomir i Arkadiusz Rybiccy, Janusz Błaszkiewicz, Wojciech Jankowski (organizacja Wolność i Pokój), Andrzej Kowalczys, Jan Turowiecki (zdobywca wielu szczytów na wszystkich niemal kontynentach) i dziesiątki innych osób, które przyczyniły się do tego, iż w roku 1989 upadać zaczął komunistyczny system. Spółdzielnia była szkołą tolerancji dla odmienności poglądów i życiowych postaw, a Maciej Płażyński umiejętnie nad tym panował i potrafił godzić skrajne niekiedy opinie.

Szczególną cechą środowiska spółdzielni był swoisty patriotyzm lokalny, szacunek dla tradycji Trójmiasta i Pomorza. To sprawiło, iż w 1987 roku spółdzielnia zmieniła nazwę na „Gdańsk”, co było pomysłem pracującego już wtedy od dłuższego czasu na linie Mariusza Wilka. Z tego powodu pracownicy spółdzielni nieodpłatnie zajęli się remontem wieży ratuszowej Głównego Miasta czy Pomnika Poległych Stoczniowców i włączyli się w przygotowania wizyty Jana Pawła II w Gdańsku.

Spółdzielnia miała też swoich duchowych opiekunów – dominikanina, ojca Sławomira Słomę, oraz legendarnego duszpasterza „Solidarności”, księdza Henryka Jankowskiego. Oraz opiekuna ekonomicznego, niezrównanego profesora Jana Majewskiego. To właśnie on jako pierwszy dostrzegł, że spółdzielnia stała się swoistym fenomenem, który należy uwiecznić i pod jego opieką powstała pierwsza praca magisterska o „Świetliku” napisana przez jego dwie seminarzystki.

Dla nas spółdzielnia była wprawdzie czymś więcej niż miejscem pracy, była oazą wolności na pustyni komunizmu, była miejscem ścierania się poglądów, dyskusyjnym forum, miejscem towarzyskich spotkań i ciężkiej pracy; spółdzielnią żyliśmy od rana do wieczora, była jak rodzina, z każdym dniem większa i bardziej urozmaicona w której uczyliśmy się wszystkiego, tolerancji, szacunku, przyjaźni, pracy organizacyjnej i ekonomii, finansów i księgowości – ale nikt z nas nie traktował tego jako czegoś niezwykłego, to było nasze normalne życie, nasza rzeczywistość.

W 1988 roku pracownicy spółdzielni włączyli się w akcję wspomagania kolejnej fali najpierw majowych, potem sierpniowych strajków w stoczniach Trójmiasta, między innymi poprzez redagowanie, drukowanie i rozpowszechnianie strajkowego biuletynu „Rozwaga i Solidarność” (redakcją kierował Donald Tusk), ale też poprzez uczestnictwo organizacyjne (m.in. Lech Kosiak i Janusz Błaszkiewicz) oraz różnego rodzaju wsparcie z zewnątrz.

Koniec roku 1989 otworzył przed spółdzielcami możliwość realizowania swoich zamiłowań w normalniejącej z każdym dniem rzeczywistości i zakończył jej działalność w poprzednim kształcie. Większość założycieli i pracowników odnalazła swoje miejsce poza polityką, zazwyczaj w prywatnej przedsiębiorczości, ale środowisko „Świetlika” nadal istnieje, czego dowodem są rozgrywane od ponad dwudziestu lat sylwestrowe mecze. Niestety, zaczyna nas ubywać, odszedł Marek Mazurkiewicz, Janusz Błaszkiewicz, Ireneusz Gust, Marek Hałgas, Antoni Grabarczyk, Sławomir Trojanowski, a w ubiegłym roku, w katastrofie smoleńskiej, Maciej Płażyński i Arkadiusz Rybicki. Im poświęcam to krótkie wspomnienie. I proszę o wybaczenie tych wszystkich, których nazwisk nie wymieniłem – nie sposób, wszak spółdzielnia liczyła około dwustu członków, a pracowało w niej przypuszczalnie przez dłuższy czy krótszy okres znacznie ponad tysiąc osób.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości