wiesława wiesława
5008
BLOG

Jak w 1939 roku sowieci wprowadzali kulturę i dobrobyt we Lwowie

wiesława wiesława Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 71

Posługujące się nickiem „londoncity” indywiduum (jedno z wielu antypolskich indywiduów występujących na tym portalu), pod notką: https://www.salon24.pl/u/bukojer/987480,pzpr-owska-dusza-w-sld-owskim-ciele#comment-17055082

po raz kolejny zaprezentowało swoją wizję historii Polski: 

 „Przed II WŚ Polska była biednym , rządzonym przez juntę wojskową, niedemokratycznym państwem. Byliśmy otoczeni przez kraje z którymi mieliśmy złe stosunki polityczne. Niemcy , Litwa, Czechoslowacja, ZSRR - z żadnym z tych państw nie mieliśmy normalnych relacji, od każdego z tych państw byliśmy słabiej rozwinięci. Kresy wschodnie II RP - to były jedne z najbiedniejszych terenów ówczesnej Europy. Z panującym analfabetyzmem i chorobami których już nie było w pozostałej Europie ( malaria , tyfus, kołtun polski). Polska wtedy była prawdziwym zadupiem Europy. […]”

Wg tego indywiduum, Związek Sowiecki w 1939 r. pospieszył z pomocą tej zawszawionej polskiej nędzy, gnębionej brudem, analfabetyzmem i zacofaniem.

Wprawdzie z roku na rok zmniejsza się liczba osób będących świadkami wkroczenia do Lwowa we wrześniu 1939 roku „niepobiedimoj Krasnoj Armii” , ale pozostały świadectwa na piśmie.

Architekt Witold Szolginia, wówczas uczeń gimnazjum im. Stanisława Staszica (Łyczakowska 47), tak wspomina ten wrześniowy dzień :

[…] Do Lwowa od strony rogatki łyczakowskiej wlewała się szara, cuchnąca masa wojska i setki brudnych, oblepionych błotem samochodów ciężarowych. Smrodu niedomytych ciał nie gasił nawet drażniący nozdrza odór wyziewów oleju z potwornie hałasujących silników dieslowskich. Powszechne zdziwienie budził nędzny ubiór zwycięzców – złachmanione ni to mundury, ni to robocze kurtki, przypominające ubiór, w jakich do swych zajęć udawali się lwowscy kanalarze. Wykoślawionych, potwornie brudnych butów nie czyszczono chyba od momentu założenia na nogi. Sadząc z wszechobecnego smrodu, od wielu dni nie były również zdejmowane. Szare, ziemistej barwy szynele, uszyte z najgorszej jakości koców, zdobiły czerwone naszywki na szerokich, krzywo skrojonych kołnierzach. Całości dopełniały wzorowane na szyszakach ruskich wojów, spiczaste czapki, tzw. budionnówki […]

Świadectwo Adama Macedońskiego, malarza i grafika, po wojnie współtwórcy Instytutu Katyńskiego:

[…] Kiedy Rosjanie weszli do Lwowa, to najgorszy był ten smród, który ze sobą przynieśli – straszny. Lwów jest pięknie położony na wzgórzach. Wszędzie ciągnęły się parki, ogrody, pełno kwiatów, krzewy bzu, kasztany jadalne. Miasto trochę zbliżone stylem życia do śródziemnomorskiego, bo codziennie było corso, wszyscy elegancko ubrani, spacerowali, spotykali się, kłaniali, zawierali znajomości, okazywali sobie wzajemny szacunek, prowadzili pogawędki. Nagle ten odór nadciągnął, taki straszny smród. Bolszewicy, którzy weszli, nie wyglądali jak armia – to była horda biedaków, a do tego brudnych dzikusów. Płaszcze mieli postrzępione, niektórzy nosili takie długie, że po ziemi się za nimi wlokły i szmaciane szpiczaste czapki. Nogi poowijane szmatami, niejeden szedł boso. I wszyscy strasznie niscy. […] Zapamiętałem wygłodzoną hordę przeważnie skośnookich, bardzo niskich i chudych, zwyrodniałych pod względem fizycznym. Oszpeceni chorobami, niejednemu brakowało oka, albo nos miał całkiem zniekształcony, bo wśród nich panował syfilis. Śmierdzieli potem, rzygowinami – przecież pili wódkę z aluminiowych manierek. Jakie to szkodliwe: aluminium ze spirytusem! Nie mieli co jeść, tylko pili, wiec z głodu wydzierali dzieciom kanapki.

Barbara Mękarska-Kozłowska w książce „Burza nad Lwowem” przytacza rozmowy lwowskich przekupek: „Czuji paniusia tyn smród, co si ciągnie za tym wojskiem sowieckim? Jak ci taki oddział przejdzie ulicą to ma czlowik ochoty nos do tyj kieszeni schować”.  

W tych czasach we Lwowie pojawiło się nowe powiedzonko na określenie maruderów – „Ta co si tak ciągniesz, jak smród za wojskiem sowieckim?”

Zbigniew Herbert, był przed wojną uczniem Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Króla Kazimierza Wielkiego (ul. Dwernickiego 17) zwanego „ósemką”. W październiku 1939 r., tak jak inni uczniowie, został wezwany przez sowiecką władze do powrotu do szkoły. Wrócił do szkoły, z frontonu której skuto kamiennego orła w koronie, powieszono natomiast czerwony transparent z napisem: „My pabiedim wies’ mir”. Szkoła z „ósemki” zamieniła się w „diesiatilietku, czysło czetyrnadcat” i znajdowała się nie na ul. Dwernickiego, ale „30-lecia Pabiedy”. Poważnym zmianom uległ skład grona nauczycielskiego – część zniknęła od razu, pozostali – później. Nauczyciela od śpiewu oddelegowano do nauki rosyjskiego, bo tylko on znał ten język, którego nauczył się w niewoli podczas I wojny światowej. Pojawiły się wkrótce nowe siły pedagogiczne – ludzie ze Związku Sowieckiego i Ukraińcy „importowani” z Kijowa i okolic. Jednemu z nich, nauczycielowi ukraińskiego, zabiedzonemu staruszkowi, młodzież nadała ksywę „Dżunglas”, z powodu jego wyglądu: ubrany w barani półkożuszek i rubachę, w gumowych butach na gołe nogi i czapkę, której nigdy nie zdejmował, radykalnie różnił się od przedwojennych nauczycieli w białych koszulach, krawatach, garniturach i wyglansowanych butach. Inny Ukrainiec, ale lokalny, ze Lwowa, pouczał uczniów, sztob nie zabyli, czto nikakoj Polszy nikagda nie budiet.

23 września przed południem do gmachu lwowskiego ratusza weszła duża grupa enkawudzistów i aresztowała prezydenta prof. Stanisława Ostrowskiego razem z wiceprezydentami Wiktorem Chajesem, Jerzym Weryńskim i Franciszkiem Irzykiem. Zostali osadzeni w wiezieniu na Łąckiego, a ich miejsce zajął tymczasowy Zarząd Miasta, którego szefem został funkcjonariusz NKWD z sowieckiej Ukrainy, Fiodor Jeremienko, który nie ukrywał, ze jest analfabetą.

Rankiem 23 września Karolina Lanckorońska wybrała się na zakupy. Zobaczyła ludzi źle umundurowanych, o wyglądzie ziemistym, wyraźnie wystraszonych. Byli ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed wystawami w których widniały resztki towarów.  W swoich „Wspomnieniach wojennych” opisała, jak jeden z oficerów sowieckich w jej obecności oglądał dziecięcą grzechotkę. Przykładał ja do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków radości. Wreszcie ja nabyli i wyszli uszczęśliwieni. Osłupiały właściciel sklepu po chwili milczenia zwrócił się do mnie i zapytał bezradnie: „Jakże to będzie proszę pani? Przecież to są oficerowie”.

Bolszewików zjeżdżało tymczasem coraz więcej, mężczyzn i niezwykle brzydkich kobiet. Kupowali wszystko, co im podpadało pod rękę. W każdym sklepie było ich pełno. Wyżej opisana scena z grzechotką powtarzała się wiele razy dziennie. Ponieważ zaś przeznaczenie wielu przedmiotów nie zawsze było im znane, przeżywali i pewne niepowodzenia, jak na przykład ukazanie się towarzyszek w teatrze w powłóczystych jedwabnych koszulach nocnych, nabywanie hegarów do podlewania kwiatów itd. Z ich zachłannością w zdobywaniu towaru dziwnie nie licowało ciągle opowiadanie o zasobności Rosji, o tym, że w Sowietach jest wszystko, czego dusza zapragnie. Na zapytanie lwowian: A czy Kopenhaga jest?, zapewnili, że jest, i to milionami. A pomarańcze są? Jeszcze i ile! Zawsze było dużo, ale teraz, gdyśmy zbudowali tyle nowych fabryk, to jest jeszcze więcej!

Przybywający do Lwowa sowieccy urzędnicy i rodziny wojskowych, wysiadając na Dworcu Głównym byli oburzeni brakiem kultury i higieny, bowiem nie mogli znaleźć ani jednej odwszalni. Te zdobycze kultury sowieckiej zostały zainstalowane na dworcu dopiero w grudniu 1939 r.

Miesiąc październik ogłoszono miesiącem filmu sowieckiego, który to zwyczaj był kultywowany w PRLu, przez prawie pół wieku. Wówczas lwowskie ulice stały się miejscem rewii mody – Akademicką, alejami Wałów Hetmańskich i Gubernatorskich paradowały żony sowieckich oficjeli i oficerów w rozpiętych płaszczach i zrabowanych futrach, spod których wystawały falbany, gipiury i inne fragmenty koszul nocnych, noszonych jako szykowne suknie wizytowo-balowe.

Karolina Lanckorońska była kierownikiem katedry historii sztuki na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Jana Kazimierza. Po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną, po kilku dniach w jej domu pojawił się patrol NKWD z wezwaniem do stawienia się w dniu 29 września w Collegium Maximum Uniwersytetu. Tak samo „zaproszono” wszystkich profesorów wykładowców i pracowników administracyjnych uczelni na spotkanie z sowieckimi władzami Lwowa. W trakcie tego spotkania członek Akademii Kijowskiej, towarzysz Kornijczuk oznajmił, że Uniwersytet Jana Kazimierza, przemianowany na „Lwowski Państwowy Uniwersytet ZSRR”, od 1 października wznawia pracę, a obecnym zadaniem uniwersytetu jest scalenie kultury polskiej i ukraińskiej w jedną całość.  

Otrzymaliśmy formularze do wypełnienia, coś w rodzaju curriculum vitae. Dwie rubryki były w tym naprawdę ważne, pochodzenie społeczne oraz ilość zrobionych wynalazków. To ostatnie trochę nas zdziwiło. Starałam się wytłumaczyć sekretarce Łewczenki, że humanista, a szczególnie historyk, nie uważa, aby celem jego badań naukowych był właśnie wynalazek. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i powiedziała tonem pobłażliwym:

"No, to trudno, towarzyszko, jeśliście ani jednego wynalazku nie zrobiła, to trzeba to napisać".

Utworzono też nowe katedry: marksizmu, leninizmu, a stare likwidowano. Wraz z tą likwidacją zwalniano stopniowo polskich profesorów.

"Wszyscy mają wykładać normalnie", brzmiało polecenie. Zabraliśmy się więc do roboty, jak gdyby nigdy nic. Wykładałam i ja. Zespół słuchaczy był dość osobliwy. Polskiej młodzieży męskiej nie było ani śladu, ukrywała się, uczniowie przychodzili pojedynczo do naszych mieszkań po książki i po wskazówki do dalszej pracy. Na wykłady chodziły dawne słuchaczki, które twierdziły, że godziny spędzone ze mną ułatwiały im jakoś przetrwanie, oraz słuchacze nowi, narodowości niepolskich, przysłani przez nowe władze. Ponieważ, według dawnego planu, wykładałam najspokojniej w świecie malarstwo sieneńskie XIV wieku, biedni ci przybysze odsiadywali godziny bezradnie, wpatrzeni nie w przezrocza na ekranie, tylko w pustkę gdzieś przed siebie. A przychodzić musieli, bo kontrolowano nas wszystkich ściśle. Nieraz zasypiali i akompaniowali mojemu wykładowi rytmicznym chrapaniem, podczas gdy ja starałam się tłumaczyć, kim był Simone Martini, przyjaciel Petrarki...

[…]

Gdzieś w lutym 1940 zjawił się nowy dziekan naszego Wydziału Historycznego, prof. Brachyneć. W futrzanej czapie, w butach silnie łojem pachnących, przyjął mnie w dziekanacie i zlecił mi kurs ogólny pt. "Barok, renesans, renesans, barok". Ten dziwny tytuł najprawdopodobniej pochodził stąd, że mój nowy szef nie był pewny, które z tych dwóch słów należy wymieniać najpierw. Dowiedziałam się bowiem później, że to jedna z moich uczennic Ukrainek specjalność moją podała, robiąc dla mego bezpieczeństwa starania, abym dostała wykłady zlecone. Usuwanie bowiem kogoś, komu Sowieci sami zlecili kurs, do tego czasu jeszcze nie miało miejsca. Towarzysz Brachyneć nie znał też podobno liter łacińskich, w każdym razie nic nigdy nie przeczytał przez cały okres swego dziekanatu, co by było tymi literami napisane. Były mu one zresztą zupełnie niepotrzebne, skoro był profesorem leninizmu i stalinizmu. […]

W domu Lanckorońskiej zainstalował się kapitan Armii Czerwonej Pawłyszenko, który systematycznie niszczył sprzęty i uprzykrzał życie mieszkankom (Karolinie i jej służącej Andzi), upijając się i awanturując. Któregoś dnia służąca Andzia zaniepokojona poinformowała chlebodawczynię, ze „coś jest źle z Pawłyszenką, bo daje nura do klozetu”. Sprawa wyjasniła się następnego dnia, kiedy kapitan Pawłyszenko ścigał Andzię z pistoletem w ręku, grożąc jej sądem i karą za sabotaż, bowiem, „za jej sprawą woda po pociągnięciu za łańcuch nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy”. Lanckorońska udała się do prokuratury wojskowej. Po kilku wizytach uzyskała stamtąd dokument, w którym oznajmiano, że jako profesorowi uniwersytetu nie wolno jej dokwaterować nowych lokatorów. A Pawłyszeńkę usunięto z mieszkania.

Okres wojskowej okupacji Lwowa się skończył, władzę objęto NKWD. Do osób podejrzanych o "zapatrywania antyrewolucyjne" włazili o wszystkich godzinach do mieszkań komisarze ubrani po cywilnemu w nowiutkie brązowe kurtki skórzane lub wojskowi w czapkach z granatowym denkiem. Karolina Lanckorońska była szczególnie kłopotliwa:

 […] byłam notoryczną "pomieszczycą", a zarazem - dzięki uniwersytetowi - nietykalną, niczym poseł. Strasznie ich to złościło:

"A szczo wy robyły pered wojnoj?" -  pytali z ironią.  

"To samo, co teraz, uczyłam na uniwersytecie, tylko miałam spokój i mogłam poza tym pisać książki, a teraz to nawet wykładów nie mogę przygotować, bo co rano kolbami walicie w moje drzwi, potem wchodzicie, siedzicie, pytacie, co dzień o to samo, uniemożliwiacie wszelką pracę, a przy tym się mówi, że w Sowietach dbają o pracę naukową".

- "A że wy grafini".

- "U was to nie wiem, ale w Polsce to nie""

- Jako w Polsze niet?"

- "Konstytucja nie uznawała tytułów".

Gdy padało święte słowo "konstytucja", baranieli. Pokazywałam wówczas moje dokumenty i legitymacje, oczywiście bez tytułu dziedzicznego.

- "Prawilno że nema! Ałe wasz bat'ko, kto był?"

-"Mój ojciec był mecenasem sztuki". Na takie dictum moich interlokutorów brała rozpacz.

"Chodyte na NKWD".

Poszłam. Tam się scena powtarzała. Mecenas sztuki bardzo się przydawał, nikt nie wiedział, co to za zwierz. Raz jednak się znalazł komisarz, który mu prawie dał radę. Był to chłop ogromny w futrzanej czapie. Wyszczerzył zęby na mnie od ucha do ucha i powiedział: 

"Ale my znamy, że wy grafini z dida pradida".  

- "Z dziada pradziada to tak, ale w Polsce to nie, bo konstytucja nie uznawała tytułów".

I tak "w koło Macieju".

Wiosną 1940 r. Karolina Lanckorońska została zwolniona z pracy na Uniwersytecie Lwowskim. Nie wróciła do domu, bo przyjaciele radzili, by się tam przez parę dni nie pokazywała. Domysły były słuszne, od służącej Andzi Lanckorońska dowiedziała się, że w mieszkaniu czeka na nią NKWD. Zdecydowała się wyjechać do Rzymu. 3 maja 1940 roku wyruszyła do Krakowa. Dotarła pociągiem do Przemyśla. Tam podróżni opuszczali pociąg i po przeprowadzeniu rewizji szli do mostu na Sanie eskortowani przez brudnych, nieogolonych, niechlujnych żolnierzy sowieckich.

W 1939 roku prof. Hugo Steinhaus spędzał wakacje z rodziną na Huculszczyźnie, w Jaremczu nad Prutem. Tam zastała go 1 września wiadomość o wybuchu wojny z Niemcami, a później, 17 września, o przekroczeniu wschodniej granicy Polski przez sojuszników Ribbentropa czyli Armię Czerwoną. Pod koniec września Steinhausowie zdecydowali się wrócić do Lwowa pociągiem. Podczas tej podrózy, Steinhaus na mijanych stacjach zobaczył pierwszych sowieckich żolnierzy, którzy wszyscy mieli brunatne szynele, bezmyślne twarze, byli brudni i nie zwracali uwagi na nikogo. Widok tej szarańczy nie wróżył  nic dobrego,  zanotował Steinhaus w swoim dzienniku.  

Wrócił do pracy na uniwersytecie, gdzie plagą stały się zwoływane przy każdej okazji, a jeszcze częściej bez okazji, wiece, mityngi, masówki, podczas których trzeba było stale coś uchwalać, poprzeć lub potępić. Oczywiście jednogłośnie i entuzjastycznie. Obserwował z przerażeniem sowieckich komisarzy przysłanych na uniwersytet w celu nadzorowania kadry profesorskiej oraz studentów. „Widziałem w nich tępych, kłamliwych głupich barbarzyńców, którzy dostali nas w swoje ręce, jak olbrzymia małpa, która porwała Guliwera na dach” – zapisał Steinhaus. I niech jego słowa będą podsumowaniem tej notki.


***

Przy pisaniu notki autorka korzystała z publikacji:

• Ryszard Jan Czarnowski, Lwów pod sowiecką okupacją, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2016

• Aleksander Macedoński, Pod czerwoną okupacją, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

• Joanna Siedlecka, Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2002

• Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2001

• Hugo Steinhaus, Wspomnienia i zapiski, Wydawnictwo Aneks, Londyn 1992



wiesława
O mnie wiesława

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura