Nathii M. Nathii M.
549
BLOG

Górnik pobił żonę, czyli o powieści Karpowicza

Nathii M. Nathii M. Społeczeństwo Obserwuj notkę 6

Jestem tylko człowiekiem - czasem lubię plotki. Nie na tyle, żeby przesiadywać na Pudelku i czytać "Galę", ale wystarczająco, by siedzieć na s24 i dowiedzieć się o takim i owakim skandalu obyczajowym. No i przyznam, zaciekawiłam się tym swoistym sex story (bo raczej trudno na to mówić love story) w polskich środowiskach mocno związanych z lewą stroną sceny polityczno-obyczajowej. Jedną z bohaterek owej wiadomej powieści Ignacego Karpowicza miała być właśnie pani Kinga Dunin.

Właściwie, już po kilku kartkach się zorientowałam, że można łatwo rozpoznać także inne osoby, np. panią Kaję Malanowską, pewnie najbardziej znaną w przestrzeni publicznej ze swojego wpisu na Facebooku, w którym emocjonalnie wyraziła się o zarobieniu 6 800 zł za 16 miesięcy pracy nad książką, która została nominowana do nagrody Nike (wtedy ten wpis chyba wywoływał nieco inne wrażenia niż dzisiaj). Co ciekawe, pani Malanowska ma doktorat z biologii - podobnie jak i jej książkowa odpowiedniczka. Nie chcę tu ze złośliwością pisać, że z takim wykształceniem można zarabiać znacznie więcej, bo sama zrezygnowałam ze ścieżki zawodowej prawnika i zajmuję się czymś innym, i jest mi dobrze. Trzeba się w życiu odnaleźć, robić to, co się chce robić. A że to czasem jest gorzej płatne? Cóż.

Jest też i słynna polska drag queen Kim Lee - która ma swoją stronę na homopedii: http://www.homopedia.pl/wiki/Kim_Lee

Sama książka nie jest zła. Uważam, że niektóre fragmenty są bardzo mocne i życiowe, a wbrew pozorom, nie obrywa się tylko wartościom z prawej strony. Autor ironizuje też o światopoglądzie jemu podobnych. Pewnie gdyby ten sam "skandal" wybuchł na prawicy, to wszyscy by się oburzyli, a na lewicy jakoś uchodzi, trochę na zasadzie, że więcej wybacza się chłopcom niż dziewczynkom.

Momentami książka trochę przerysowana, coś jest wrzucone / śmieszne na siłę. Ale broni się jako rozrywkowa literatura do poduszki. Ja tam się śmieję. A wiedząc, że to o prawdziwych ludziach, w których historiach niewiele nawet zmieniono, nie mogę wręcz po plotkarsku nie chichotać.

Kiedyś zdawałam egzamin do szkoły filmowej. Właściwie to temat na odrębną notkę. Wtedy pękło mi serce i płakałam przez całą drogę pociągiem z Łodzi do Wrocławia, bo mnie nie przyjęli, choć na źle ukrytej kartce podejrzałam, jak dużo miałam punktów z testów kreatywności. Na długiej rozmowie ustnej dwie rzeczy mnie wybiły z rytmu. Najpierw usłyszałam o moim tekście o Wołyniu.

"No tak, ale w filmie nie można przedstawiać jednych postaci wyłącznie dobrze, a innych wyłącznie negatywnie. Muszą być źli po stronie polskiej i dobrzy po stronie ukraińskiej".

Powiedziałam, że przecież u mnie tak jest. A że wszystko jest prawdą, bo pisałam na podstawie wspomnień rodzinnych. Ukrainka ostrzegła Polaków przed akcją UPA w Łucku. Polacy robili akcje odwetowe. Upowcy mordowali swoich ludzi w sposób strasznie brutalny, jeśli ci chcieli bronić Polaków. Ale tłumaczyłam, że najważniejsze w takiej narracji historycznej jest to, żeby przekazać sens i go nie wypaczać przez zbytnie przebiegunowanie, bo ludzie, co to widzieli na żywo, umrą, a film zostanie jako jedyne źródło prawdy.

Potem poszło o czarną komedię romantyczną. W scenariuszu, który przygotowałam, mniej więcej chodziło o to, że główni bohaterowie chcą popełnić samobójstwo z różnych przyczyn, i tak się poznają. Kiedy pisałam to na warsztatach w Warszawie, wszyscy się polewali z dialogów śmiechem absolutnie szczerym (co też było dla mnie czymś ważnym, bo wtedy sama zmagałam się z długą i ciężką depresją). No ale na egzaminie nie udało mi się obronić tezy, że Arystoteles rozróżniał oczyszczenie poprzez tragedię i komedię. U nas w polskim kinie uznaje się tylko tragedię. I "nie ma czegoś takiego jak czarna komedia romantyczna". Oczywiście kiedy później do kin wszedł film z De Niro i Jennifer Lawrence, oparty na bardzo podobnym schemacie, wszyscy się nim zachwycali.

W końcu decyzja negatywna. To pytam o powód. Kwitłam tydzień w tej pięknej Łodzi i naprawdę spodziewałam się innego wyniku. "Pani jest z Wałbrzycha. To dlaczego pisze pani o takich odrealnionych od pani życia sprawach, a nie na przykład o tym, że górnik z biedaszybu jest alkoholikiem i bije żonę?"

Z perspektywy czasu jednak uważam to za cenne doświadczenie. Pomimo tego wszystkiego, co teraz jest pewnie dla Was (i dla mnie) śmieszne, dostałam kilka świetnych rad na temat szukania pomysłów, prowadzenia narracji, sposobu przedstawiania bohatera. Tylko że po prostu z polską kinematografią mi nie po drodze, to tyle.

Na testach kreatywności mieliśmy bardzo ograniczony czas na wymyślenie treatmentu całego scenariusza na podstawie jakiegoś zdania czy zdjęcia. Mówili nam tak: "Nie macie czasu. Piszcie o sobie, o ludziach, których znacie". Faktycznie, o tym, co znamy, pisze się znacznie łatwiej. Trzeba być bystrym obserwatorem osób przewijających się przez nasze życie choćby chwilowo i ekstraktować z nich cechy, cytaty. Nie każda książka jest takim studium plotki. Jeszcze w szkole przy wypracowaniach notorycznie zdarzało się, że produkty mojej wyobraźni nauczyciele (i - o zgrozo - rodzice) brali na serio, przerażając się nimi, a historie oparte na faktach, uważali za zbyt nieprawdopodobne, żeby mogły się zdarzyć. 

To jest właśnie fajne w beletrystyce. Co jest plotką, co jest wyobraźnią? Jakich ciekawych znajomych ma pan Karpowicz? I czy wszyscy górnicy biją żony?

Nathii M.
O mnie Nathii M.

C'est moi.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo