Jeśli tak, to pojawia się pytanie – dlaczego Hajdarowicz zmienił zdanie? Dlaczego woli niezwykle ryzykowne (zdaniem niektórych: wręcz samobójcze) posunięcie, jakim jest próba wydawania „Urz” z którego odeszli dziennikarze, dla których większość czytelników kupowała ten tygodnik, od kulturalnego rozejścia się z dotychczasowym zespołem? Rozejścia się, które w dodatku przyniosłoby mu jakąś gotówkę?
Nie będzie chyba przejawem nadmiernej podejrzliwości stwierdzenie, że prawdopodobne jest, iż w sprawę zaingerował rząd. Albo bezpośrednio (od paru tygodni wiemy o zażyłych relacjach, łączących właściciela „Presspubliki” z Pawłem Grasiem), albo pośrednio, np.poprzez sławetnego kredytodawcę, finansującego Hajdarowiczowi zakup „Rzepy”, Leszka Czarneckiego.
Jeśli ta interpretacja jest słuszna (a chyba jest, bo również w słynny „czarny wtorek”, kiedy w „Rz” wydrukowano artykuł o trotylu, Grzegorz Hajdarowicz zmienił swoje podejście do sprawy tak raptownie, że uzasadnia to tezę o „przyłożeniu wektora” przez czynnik zewnętrzny – zapewne rządowy), to mówi nam to bardzo wiele o tym, w którą stronę zmierza sytuacja w Polsce.
Po raz pierwszy można na poważnie postawić tezę, że rząd postanowił naprawdę zlikwidować wszystkie te skromne elementy pluralizmu w mediach, które jeszcze się w naszym kraju zachowały, a które zlikwidować może. Dotąd czynił to połowicznie, nieśmiało. Teraz najwyraźniej zmienił zdanie. I nawet obawa przed popsuciem opinii na Zachodzie (który bywa czuły na kwestie swobody słowa) nie zatrzymuje go na tej drodze.
A nie jest to przykład odosobniony. Dodajmy jeszcze całą kampanię w sprawie „mowy nienawiści”. Dodajmy nagonkę na klub Ronina.
Wszystko to razem składa się na wniosek, że nasza demokracja wchodzi w najostrzejszy wiraż po 1989 roku. Nigdy nie przypuszczałem, że tak powiem, ale po raz pierwszy mam wrażenie, iż ewentualność że z tego wirażu nie wyjdzie cała przestaje być tylko teoretyczna.