Jeśli ktoś oglądał znakomity film, zatytułowany oryginalnie „Blue in the Face”, a w Polsce wyświetlany, nie wiedzieć czemu, pod tytułem „Brooklyn Boogie”, przypomina sobie może, że tam od czasu do czasu, wśród całej kolekcji zupełnie fantastycznych postaci i zdarzeń, na bardzo krótką chwilę pojawia się trzech ulicznych muzyków, grających przeciwną mieszankę jazzu i jakiegoś miejskiego folku, dla nikogo i nie wiadomo tak naprawdę, po co. Muzycy ci to zespół znany skądinąd jako John Lurie’s National Orchestra, z Johnem Luriem oczywiście na saksofonie, i dwoma perkusistami – Billem Martinem i Grantem Calvinem Westonem.
Od czasu, gdy zacząłem słuchać muzyki, bardzo duże znaczenie miało dla mnie coś, co niektórzy nazywają free jazzem, niektórzy jazzem awangardowym, a jeszcze inni nową falą, a co dla mnie przez wiele lat było jedyną formą jazzu, którą warto było słuchać – czymś, co, moim zdaniem, musiałby grać John Coltrane, gdyby dane mu było żyć dłużej. W końcu, jaki sens ma poświęcanie życia na słuchanie Oscara Petersona, czy Dextera Gordona, gdy każdego dnia powstaje tyle nowych, nieznanych wcześniej dźwięków? Wśród muzyków, którzy mieli dla mnie znaczenie największe, było dwóch perkusistów, którzy pojawili się na scenie stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec lat 70. – jeden z nich to Hamid Drake, a drugi, wspomniany wcześniej, G. Calvin Weston. Moja wiara we wszelkie projekty muzyczne, gdzie można było posłyszeć któregoś z tych dwóch muzyków, była zawsze tak wielka, że wystarczyło, bym się dowiedział, że gdzieś na perkusji gra Drake, lub Weston – a oni akurat grali z największymi – a ja już byłem pewien, że to będzie coś najlepszego.
I oto proszę sobie wyobrazić, że parę tygodni temu mój serdeczny i wieczny przyjaciel Henio Gembalski, jazzowy muzyk, kompozytor, a ostatnio i pedagog, o którym zresztą trochę pisałem w moim „biustonoszu”, zadzwonił i zaprosił mnie, bym tu w Katowicach, przyszedł do klubu o nazwie Gugalander, na koncert tria Weston, Gembalski, Majchrzak. Okazało się, że Weston gdzieś posłyszał, jak oni grają, zaproponował im wspólne granie, no a oni oczywiście natychmiast się zgodzili. I, równie oczywiście, ja to zaproszenie z najwyższą radością przyjąłem.
Jak już wspomniałem, muzyka, jaką gra G. Calvin Weston, to w żaden sposób nie jest mainstream, nawet w czymś tak mało mainstreamowym, jak jazz, a więc nie widzę sensu, by relacjonować ten występ, i zachwycać się nad tym, co miałem okazję w miniony poniedziałek przeżyć. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na dwie, moim zdaniem na tyle ważne i uniwersalnie znaczące kwestie, że sięgające znacznie dalej, niż to, czego słuchamy, czy nawet to, co uważamy za sztukę wysoką, czy niską. Przede wszystkim musimy sobie zdawać sprawę z tego, że G. Calvin Weston, to artysta, który w przestrzeni, którą sobie określił i w której osiągnął sukces, jest kimś, kogo można porównać do… ja wiem? Elvina Jonesa? Jacka DeJohnette? A jak ktoś nie wie, o kim mówię, to Brada Pitta, czy Quentina Tarantino. Naprawdę. Jak idzie o nową falę w jazzie, G. Calvin Weston, dla wielu ma równie duże znaczenie, jak dla miłośników współczesnego kina, Quentin Tarantino. I to jest fakt.
I oto, Grant Calvin Weston przyjechał do Katowic, by w klubie Gugalander przez dwie godziny grać dla może stu osób. Zanim wszystko się zaczęło, siedziałem sobie z paroma znajomymi w ogródku przed klubem, rozmawialiśmy o głupstwach, i nagle pojawił się Weston. Szedł sam, duży, czarny, z tymi swoimi dredami, spojrzał na nas, ukłonił się i powiedział „Hallo”, no i poszedł dalej. A myśmy nagle zrozumieli, że znaleźliśmy się w miejscu, gdzie właśnie z jednej strony dzieje się historia, a z drugiej, nie dzieje się zupełnie nic. Mamy jakiś gówniany, prowincjonalny klub, jakiś koncert, na który bilety idą po dziesięć złotych, przed klubem siedzą miejscowi miłośnicy współczesnego jazzu, którzy w większości mieli okazję słyszeć już wszystko, a widzieć prawie wszystko, no i w tym wszystkim pojawia się nagle ktoś, kto wcale nie musiał się tu pojawić, ale pojawić się chciał, no a przede wszystkim wiedział, że go na to, by tu się zjawić, stać. Bo wie, że jest człowiekiem wolnym i może w związku z tym robić to, na co ma ochotę, i co uważa za słuszne. I to jest właśnie ów drugi powód, dla którego w ogóle postanowiłem dziś o tym pisać. Wygląda na to, że weszliśmy w czasy, gdzie z jednej strony mamy cały ten mainstream, który zagospodarował niemal całość sceny, i to zupełnie niezależnie od tego, czy mamy do czynienia ze sztuką tak zwaną „wysoką”, a więc Herbie Hancockiem, Stingiem, Katarzyną Nosowską, czy Janem Garbarkiem, czy porcją dreszczy dla tak zwanej „hołoty”, a więc zespołem Weekend. I to wcale niekoniecznie musi chodzić tylko o muzykę. Dokładnie to samo dzieje się na poziomie „wyższej” i „niższej” literatury, „wyższego” i „niższego” kina, „wyższej” i „niższej” polityki, „wyższego” i „niższego” dziennikarstwa. Czasem wręcz można odnieść wrażenie, że mainstream znalazł nawet coś dla zwolenników tak zwanej „niszy”. Jeśli ktoś lubi prawdziwy „underground”, oferta jest naprawdę szeroka. A zatem, wygląda na to, że cała scena jest opanowana przez mainstream, a wszystko, co poza tym, zwyczajnie nie istnieje. Tak właśnie działa System. Na zasadzie kooptacji.
Ktoś mi powie, że powyższy tekst zawiera błąd, że tak to nazwiemy, założycielski. Ja wyciągnąłem jakiegoś nikomu nie znanego perkusistę, i na swoim mocno subiektywnym przekonaniu, że oto mamy do czynienia z gwiazdą, buduję jakieś niestworzone teorie. W tej sytuacji, chciałbym opowiedzieć jeszcze jedna historię. Otóż jest sobie australijska piosenkarka o nazwisku Sarah Blasko. Na youtubie można obejrzeć jej cudowny, absolutnie porażający wielkością koncert, jaki ona niedawno dała w Sydney Opera House, i powiem uczciwie, że nie wiem, czy oni ją tam tak ugościli, bo jest Australijką, i jej rodacy są dumni z jej dokonań, czy dla nich akurat jej obiektywna wielkość nie ulega wątpliwości. Faktem jest, że koncert jest równie wyjątkowy, jak wyjątkowe i szczególne jest jego miejsce.
Proszę więc sobie wyobrazić, że parę miesięcy temu zapowiedziano występ Sary Blasko w Warszawie. Wyznaczono termin, rozpoczęto sprzedaż biletów, no i w tym momencie okazało się, że ten akurat występ nikogo nie zainteresował na tyle, że koncert został odwołany.
A ja sobie myślę, że trzeba było ją zaprosić do Gugalandra. To wprawdzie jest miejsce brzydkie, mieszczące się w jeszcze brzydszym miejscu, a gdyby ona tam wystąpiła, pies z kulawą nogą by o tym zdarzeniu nie usłyszał. Natomiast z całą pewnością sala byłaby pełna, a ci, którzy przyszli jej słuchać, mieliby poczucie, że doświadczyli jeszcze jednego ważnego momentu w swoim życiu. Bo w czasach, które dziś przeżywamy, poza tym nic więcej się nie liczy. Tylko nasza intuicja i walka o to, by zachować prawo do własnego zdania. Posłuchajmy Sary Blasko:
Inne tematy w dziale Kultura