Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2663
BLOG

Seawolf, czyli o miłym spotkaniu w miłych okolicznościach

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 28

       Nie mam pojęcia, jak się miewa Alfabet naszego zmarłego kolegi Seawolfa, jeśli idzie o sprzedaż i ewentualne perspektywy na dodruk, nie mam też żadnej wiedzy co do tego, czy jemu i jego rodzinie udało się na tej książce zarobić jakiś większy grosz, nie wiem też, czy wśród sympatyków jego pisarstwa Alfabet ów jest przyjmowany z entuzjazmem, czy z uczuciem zawodu, natomiast wiem parę rzeczy na temat tej książki, którymi chciałbym się tu podzielić, i przyznaję, że w większości w jednym celu – by zachęcić każdego, kto ma do wydania 40 złotych, by sobie tę książkę kupił. Szczególnie w sytuacji, gdy – co niewykluczone – ona już niedługo może być zwyczajnie nie do zdobycia.

     Dlaczego myślę, że to jest coś, co może się rozejść szybciej, niż nam się wydawaje? Oczywiście trochę pewnie dlatego, że Seawolf nie żyje i, tak jak to często bywa w tego typu przypadkach, pozostaje mit, a mit z całą pewnością podnosi sprzedaż, ale przede wszystkim przez to, że to jest naprawdę niezła książka. Niezła nie w sensie literackim, nie jako zbiór szczególnie odkrywczych myśli, nawet nie w taki sposób w jaki zachwyca nas jakiś film, czy dzieło sztuki, a więc przez pewną swoją szczególną urodę. To jest niezła książka w tym znaczeniu, że ją się czyta z prawdziwą radością. A to już jest naprawdę wiele. Chyba nigdy dotychczas nie użyłem tego słowa, ale niech ono pojawi się tutaj - to jest naprawdę fajna książka.
      Co w niej jest takiego, co sprawia, że kiedy się ją czyta, można poczuć tę radość? Otóż ja w życiu Seawolfa nie spotkałem, nigdy z nim nie miałem okazji rozmawiać, nigdy chyba nawet nie wymieniliśmy się mailami, ale, kiedy czytam te jego kolejne notki, odnoszę wrażenie, że to był człowiek niezwykle miły i sympatyczny. I to niezależnie od tego, czy on akurat pisze o Jaruzelskim, czy o braciach Karnowskich, czy o Kadafim, czy wreszcie o blogerze Toyahu, nie ulega wątpliwości, że oto spotykamy człowieka, z którym miło by było spędzić czas w jakiejś niezobowiązującej scenerii.
     Nie wiem, czy udaje mi się przekazać, to co mam od wczoraj, a więc od czasu, jak wziąłem tę książkę do ręki, w głowie. Mam nadzieję, że tak, bo uważam, że to jest coś niezwykle istotnego. Chodzi bowiem o to, że w świecie, w którym z każdej strony jesteśmy atakowani albo literaturą wielką, albo nędzną, albo wybitną muzyką, albo czymś kompletnie płaskim i wtórnym, albo myślą strasznie mądrą, albo czymś, co mielibyśmy ochotę rozerwać na strzępy, może się okazać, że tak naprawdę jedyne co się w ostatecznym rachunku liczy, to to, że udało nam się spotkać miłego człowieka i spędzić z nim bardzo sympatyczną chwilę.
      To jest trochę tak, jak lubimy jakiegoś aktora, lub aktorkę i ktoś nas pyta, czemu akurat tych. A my nie potrafimy ani powiedzieć, że oni są jakoś szczególnie wybitni, ani że mają piękne głosy, czy są wyjątkowo śliczni, czy przystojni, ale że robią miłe wrażenie. I że ile razy ich widzimy, robi się nam raźnie i wesoło. Jak idzie o mnie, ja ten rodzaj opisu zawsze traktowałem, jako kategorię ściśle estetyczną.
      Mówimy: „Posłuchaj tego. Naprawdę fajna piosenka”. Albo: „Popatrz, jaka fajna dziewczyna”. Albo: „Musisz tam przyjechać. To naprawdę fajne miasteczko”. Ja dziś ze szczerym przekonaniem mówię: Kupcie sobie Alfabet Seawolfa. To jest naprawdę fajna książka.
     Czy to wszystko, co ja napisałem wyżej, to wybieg, by nie pisać o tym, co on wydał, bardziej dokładnie i nie daj Boże krytycznie. Ależ, w życiu! Ja mogę od tej chwili tę książkę analizować przez kolejne kilka stron, tyle że uważam, że to, co ja ewentualnie powiem, wobec tego, co już powiedziałem, nie będzie miało większego znaczenia. No ale proszę bardzo. Porozmawiajmy o literaturze. Książka Seawolfa to publicystyka utrzymana trochę w stylu, jaki znamy z jego bloga, czy z tekstów publikowanych na zewnątrz, niemniej, moim zdaniem, o wiele staranniej, porządniej i przede wszystkim ciekawiej przedstawiona. A więc, jeśli ktoś lubił czytać Seawolfa na blogu, tu znajdzie coś znacznie lepszego. To nie ulega wątpliwości. Teksty, jakie tu mamy, to jest oczywiście typowa, bardzo lekka publicystyka w rodzaju tej, którą spotykamy w naszych ulubionych tygodnikach, takich jak
„Sieci”, czy „Do Rzeczy”, jednak na poziomie, do jakiego nie są w stanie się choćby zbliżyć ani Ziemkiewicz, ani Wildstein, ani Feusette, ani Mazurek z Zalewskim. Seawolf ich wszystkich bije na głowę. To co on pisze, jest i zabawniejsze, i mądrzejsze i z całą pewnością znacznie głębsze. A przez to zwyczajnie ciekawsze. Osobiście, jak już tu wielokrotnie deklarowałem, ostatnio czytam niemal wyłącznie siebie. Przyznaję, że Seawolfa przeczytałem jednym tchem.
      I teraz właśnie parę słów, jak idzie o ten jeden dech. Przeczytałem Seawolfa jednym tchem, jednak nie całego. Otóż problem jest w tym, że bez znacznej części haseł, jakie znalazły się w tej książce, mogłoby się obyć; pewna część z nich jest napisana tak ładnym stylem i z takim humorem, że człowiek je przeczyta z rozpędu. Jednak, jak mówię, jest zdecydowanie za dużo notek, moim zdaniem zupełnie zbędnych, a przez to że zbędnych – jestem pewien, że Seawolf to dobrze wiedział – napisanych nieciekawie i pewnie interesujących tylko dla najbardziej oddanych miłośników publicystyki Wilka.
       Jeśli jednak miałbym tę książkę poważniej krytykować, to już wyłącznie za całą widoczną robotę wydawniczą, poczynając od kompletnie bezsensownej okładki, w dodatku z tą głupia „małpą” zamiast literki „a”, a kończąc na tekstach „od wydawcy”, tak okropnie nieprawdziwych, nieszczerych, i nachalnie (a więc zupełnie niepotrzebnie) apologetycznych. Po ciężką cholerę na przykład wmawiać czytelnikowi, że Seawolf jest „najpopularniejszym polskim blogerem”, bo jego „licznik pokazuje 2.2 mln czytelników”? Przecież efekt tego może być tylko taki, że kto sprawę zna, machnie na te bzdury ręką, a ten, kto nie, zacznie podejrzewać zwykły codzienny marketingowy przekręt.  W dodatku, wstęp ów jest niepodpisany, co musi sugerować, że ten, kto go napisał, miał w nosie, co tam jest i co kto się z niego ewentualnie dowie.
     I tu przejdę do refleksji końcowej. Otóż mam obawę, że cała ta książka przez wydawcę nie została potraktowana poważnie. Z jakiegoś powodu ktoś tam wpadł na pomysł, by wydać Seawolfa i ewentualnie coś tam przy okazji zarobić. Jednak, biorąc pod uwagę, że ani sam wydawca, ani tak zwani „patroni medialni” przedsięwzięcia, a więc „Gazeta Polska”, Radio Wnet” oraz Rebelia.pl, ani zaprzyjaźnione z Seawolfem redakcje „W Sieci”, czy wpolityce.pl, nawet palcem w bucie nie kiwnęli, by tę książkę sprzedać, należy podejrzewać, że tu od początku chodziło wyłącznie o to, by w cieple blogera Seawolfa można się było nieco uwiarygodnić.
      Mam nadzieję, że przynajmniej teraz, zanim to wszystko pójdzie na przemiał, my zdążymy ten nakład wykupić, I nawet jeśli nie On, to coś z tego Jego wysiłku będą mieli ci, których osierocił.
      Alfabet Seawolfa” należy zamawiać na stronie wydawnictwa Słowa i Myśli pod adresem: http://www.slowaimysli.pl/pozycja/alfabet-%20seawolfa/3

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (28)

Inne tematy w dziale Kultura