Wszystko, co należało powiedzieć odnośnie odbywających się w Warszawie targów książki – a mam tu na myśli przede wszystkim ten tak nieprawdopodobnie symboliczny wiatr – sądzę, powiedział już Gabriel, a ja jeszcze dorzuciłem swoje trzy grosze w komentarzu u niego na blogu, natomiast, najciekawszym w pewnym sensie, wydarzeniem, stało się coś, czego doświadczyłem podczas powrotnej podróży do Katowic.
Z jakiegoś powodu, inaczej, niż to zwykle bywa, przedział, w którym siedziałem, wypełniony był do ostatniego miejsca. Naprzeciwko mnie siedział jakiś miły, dość cichy człowiek. Po jego prawej stronie, starszy już bardzo pan z siwą brodą, naprzeciwko niego, jego bardzo sympatyczna żona, natomiast obok nich, dwóch bardzo grzecznych i miłych studentów z laptopami.
Ponieważ tak się złożyło, że w pociągu zepsuta była klimatyzacja, i było duszno jak jasna cholera, od samego początku wszyscy ze wszystkimi zaczęli gadać, i tak już zostało do końca. Starszy pan ze swoją żoną wracali akurat z turystycznej wyprawy do Egitpu, Izraela i Jordanii, ja wiadomo, człowiek naprzeciwko z jakiś interesów Gdyni, natomiast chłopcy pochodzili z jakiejś wioski niedaleko Zebrzydowic i akurat wracali do domu ze studiów w Warszawie. I pewnie to wszystko nie byłoby warte większej uwagi – pomijając fakt, że wbrew bardzo modnym ostatnio teoriom, po raz kolejny okazało się, że ludzie są ludźmi, a nie zwierzętami – gdyby nie to, że ci dwaj sympatyczni wieśniacy byli bardzo pobożnymi luteranami, którzy w Warszawie uczyli się za pastorów, a teraz wracali normalnie na przerwę do domu.
Ponieważ, jak mówię, atmosfera od początku zrobiła się bardzo rodzinna, starszy pan poprosił studentów, żeby oni mu opowiedzieli, jak to jest z tymi luteranami, z naciskiem, oczywiście, na kwestie, celibatu. No i oni mu opowiedzieli, że w kościele ewangelickim, pastor może mieć żonę, pod warunkiem, że ona wcześniej zostanie zaakceptowana przez biskupa, no i że oboje zrozumieją, że ich życie będzie podlegało pewnym koniecznym ograniczeniom, że Kościół te rodziny wspiera finansowo w tym sensie, że daje im i opłaca mieszkanie, no i że, o ile im wiadomo, ta pomoc głównie płynie z Niemiec. No i że tak jest okay.
W tym momencie, starszy pan, który właśnie z żoną wrócił z Izraela, Egiptu i Jordanii, wyraził dla tego akurat rozwiązania szczery podziw, i dalej już rozmowa sprowadzała się do tego, że celibat to ewidentna potworność, obrażającą ludzką naturę i najbardziej szczere instynkty, no a poza tym, jak ksiądz nie znający życia w małżeństwie jest w stanie w ogóle funkcjonować wśród normalnych ludzi?
Nie odzywałem się z dwóch wyłącznie względów. Pierwszy to taki, że to byli naprawdę mili chłopcy i bardzo miły starszy pan, i ja nie chciałem im dostarczać zmartwień, a dwa, że wiedziałem, że jedno moje słowo ich – może szczególnie ich – zwyczajnie pozbawi sensu życia. A tego mi naprawdę nie było trzeba.
O co chodzi? Przede wszystkim o to, że z dwóch zaledwie powodów, i to nawet niekoniecznie autoryzowanych teologicznie, bycie pastorem jest czymś równie poważnym, jak w moim wypadku, bycie pisarzem. Ja jestem pisarzem, bo tak sobie wymyśliłem, i parę osób uznało to za fakt, no a ci dwaj mili chłopcy, jeśli kiedyś zostaną pastorami, to dokładnie na takiej samej zasadzie – że oni sobie to postanowią i parę osób uzna to za fakt. Problem w tym, że Jezus, zostawiając nam całe Swoje dziedzictwo, o blogerach nie wspominał, natomiast, owszem, o kapłanach jak najbardziej. I aby ci dwaj – podkreślam to – bardzo sympatyczni i grzeczni chłopcy z małej wioski w okolicach Zebrzydowic zostali kapłanami, powinni przejść przez coś znacznie poważniejszego, niż rozmowę z biskupem.
A zatem to jest pierwsza rzecz, której im nie powiedziałem. Druga natomiast stanowi wspomnienie. Otóż mamy kolegę, który jest księdzem. Dawno jeszcze temu, kiedy on służył i mieszkał w Katowicach, duszpasterzował grupie studentów Akademii Muzycznej. Wśród nich, tak się złożyło, był pewien mój uczeń, luteranin właśnie, który, jak się domyślamy, przychodził na owe spotkania w celach głównie towarzyskich. Któregoś dnia spotkanie się przedłużyło do wczesnych godzin rannych, i uczeń mój nie bardzo miał jak wrócić do domu. Nasz kolega ksiądz powiedział mu wtedy, że to żaden problem. On go zwyczajnie odwiezie. Kiedy ten wyraził swoje zdziwienie i wdzięczność, nasz ksiądz go, z pełną brutalnością tego opisu, poinformował: „Dla mnie to żaden problem. W końcu nie czeka na mnie żona. Jestem cały tylko dla ciebie”.
I to jest coś, co bym z całą pewnością opowiedział i temu, tępo zachwycającemu się nad ową luterańską fantazją, starszemu panu, i tym dwóch pobożnym studentom teologii luterańskiej w Warszawie, gdyby nie to, że wciąż więcej we mnie pragnienia podstawowego ładu, niż rewolucji. A więc milczałem, a oni sobie używali, wymieniając się uwagami na temat tego, jak to katoliccy księża są ograniczeni i fizycznie i intelektualnie i, może przede wszystkim, duszpastersko, kiedy wracają do domu, i z miejsca wchodzą na żonę, która – oczywiście pełna tej swojej nieskończonej miłości – wyskakuje na nich z pretensjami, że jak zwykle wszystko na jej głowie, i w dodatku stół w kuchni nie umyty i zmywarka nie opróżniona. A człowiek jest w takim stanie, że już jedyne na co ma ochotę, to uciec na Nową Zelandię, a tam przykładnie strzelić sobie w łeb.
No może nie dokładnie w tę stronę, ale z cała pewnością z tym jak najbardziej efektem.
Luter. Marcin Luter. Gabriel o takich mówi – szatanista, albo czarownik. A ja nie mam nic przeciwko temu. Tyle że okropnie mi żal tych ludzi.
Inne tematy w dziale Kultura