Zmarł James Gandolfini. Lubiłem Gandolfiniego bardzo. I to, co ciekawe, wcale nie najbardziej za główną rolę w słynnej „Rodzinie Soprano”, którego to serialu, przyznam szczerze, nawet nie oglądałem. Uwielbiałem Gandolfiniego za jego inne, drobne role gangsterów, za cudowny występ u Coenów w „Człowieku, którego nie było”, no i przede wszystkim za tę jedną krótką scenę w „Prawdziwym romansie”, kiedy ma biedną Alabamę u swoich stóp, a ona go i tak zabija jak wściekłego psa.
Opowiem króciutko, bo to jest bardzo dobry film (w końcu, jak by nie było, Tarantino i Tony Scott). Clarence pracuje w wypożyczalni kaset video, i koledzy z pracy na urodziny wynajmują mu dziwkę. Tak się jednak układa, że wystarczy jedno spojrzenie, a oni się w sobie na śmierć zakochują, no i Clarence – zakochany i zazdrosny – postanawia iść do burdelu w którym ona pracuje i ją wykupić. Ponieważ ów burdel, jak większość miejsc tego typu, jest prowadzony przez mafię, sprawa okazuje się trudniejsza, niż Clarence sobie to wszystko zaplanował. Ponieważ jednak on nie jest dupą wołową, ale prawdziwym rock’n’rollowcem, zabija wszystkich, zabiera walizkę z rzeczami Alabamy i wraca do siebie.
Po powrocie do domu, okazuje się jednak, że w walizce nie ma ani żadnych ciuchów ani niczego, co tam w tym burdelu Alabamie było potrzebne na co dzień, ale czysta kokaina. Ponieważ już zdążył wejść na złą drogę, Clarence nie biegnie oczywiście z tą walizką na policję, ale postanawia pojechać do Hollywood, i sprzedać całość aktorom, którzy, jak wiemy, stanowią idealną klientelę na tego typu towar.
Niestety, czego się można było spodziewać, walizka pełna kokainy to nie jest coś, o czym jej właściciel mógłby tak łatwo zapomnieć, a więc za Clarencem i Alabamą wyruszają gangsterzy, w tym oczywiście ich pierwszy hitman, czyli Gandolfini. No i przed nami scena kluczowa. Clarence się gdzieś snuje po mieście, Alabama leży cała we krwi na podłodze w jakimś motelu, a nad nią mamy Gandolfiniego, który zanim ją zabije, wpada w to swoje cudowne zamyślenie, i mówi, trochę do niej, trochę sam do siebie, w ten sposób:
„Pierwszy raz jest zawsze najgorszy. I nieważne, czy jesteś Dusicielem z Bostonu, czy nazywasz się Wyatt Earp. Założę się, że ten chłopak z Texasu, Charles Whitman, no wiesz, ten, co powystrzelał ich wszystkich z tej wieży, pierwszego musiał poczuć. Nie ma żartów. Pierwszy jest zawsze najgorszy. Za drugim razem też nie jest wesoło, jednak tu już nie ma porównania. Pewnie, że wciąż coś tam sobie myślisz, ale to wszystko jest już jakieś takie niewyraźne. Przy trzecim, nie myślisz już o niczym. Nie czujesz nic. Za trzecim razem już tylko patrzysz, jak się zmienia wyraz ich twarzy”.
Ktoś mi powie, że mam obsesję; że ta polityka tak mi pomieszała w głowie, że już wszędzie widzę tych gangsterów, jak wpadają w tę swoją zadumę i mówią: „Słowo daję, za trzecim razem, nie czujesz nic”. I może faktycznie, coś w tym jest. Może rzeczywiście ta wciąż powracająca myśl o ludziach, którzy przez te wszystkie lata stracili najprostsze ludzkie odruchy, pomieszała mi trochę w głowie…
Dziś jednak naprawdę głównie chodzi o to, że zmarł James Gandolfini, wielki aktor, wbrew pozorom jeszcze bardzo młody człowiek. Żal mi go jak jasna cholera. Mam nadzieję, że spoczywa w pokoju.
Inne tematy w dziale Kultura