O tym, że moje najmłodsze dziecko, zupełnie nieoczekiwanie dla wszystkich z nas – może jedynie poza mną, gdzie wiara jest i zawsze była większa od rozumu – zdało maturę i to w dodatku dokonała tego dokładnie na takim poziomie zaangażowania, na jakim ona zwykle operuje, jak idzie o sprawy dla niej mniej interesujące, już chyba wspominałem. Proszę więc sobie wyobrazić, że mamy kolejną niespodziankę. Otóż ona dostała się na studia, i to nie płatne studia na jednej z powstających, jak grzyby po deszczu, prywatnych uczelniach o najbardziej fikuśnych nazwach, ale na zwykłe stacjonarne studia pierwszego stopnia na jak najbardziej – cokolwiek by o niej mówić – normalnej uczelni, a mianowicie Uniwersytecie Śląskim. Jak by tego było mało, wydział, na jaki ona została przyjęta to filologia angielska, i to też nie jakieś fikcyjne gówno typu „język biznesu”, czy „projektowanie rozrywki interaktywnej oraz lokalizacja gier i oprogramowania SPRINT-WRITE” (ja naprawdę nie żartuję!), ale zwykła, znana nam wszystkim anglistyka, funkcjonująca popularnie pod nazwą „Filologia angielska – kultura i literatura angielskiego obszaru językowego”. A więc – anglistyka.
Ponieważ moje dziecko, przez wszystkie te lata, kiedy uczęszczała do różnych szkół zyskała – jak najbardziej zasłużenie zresztą – opinię lenia, lesera, i notorycznej gapy, jej pierwsza reakcja na to, że została przyjęta na studia, była – uwaga! uwaga! – „O! To oni w tym roku przyjmują idiotów?”
Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, jaka będzie reakcja czytelników na powyższe słowa. Niektórzy z nas powiedzą pewnie, że ona tylko tak kokietuje, a robi to w tak drastyczny sposób, bo wciąż czuje żal o to, że przez tyle lat tyle osób uważało, że ona w najlepszym wypadku będzie się utrzymywać z rozdawania ulotek w galeriach handlowych. Inni z kolei zapewne uznają, że ona szczerze jest przekonana o swojej tępocie, i że to myśmy ją doprowadzili do tego stanu, a ona go, jak każde posłuszne dziecko, bez słowa protestu zaakceptowało.
Sprawa jednak jest o wiele bardziej skomplikowana, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. I o tym właśnie chciałem dzisiaj porozmawiać. Otóż to, że nasze dziecko zdało naprawdę dobrze maturę i bez żadnego problemu dostała się na te – a trzeba nam wiedzieć, że nie tylko na te, ale na wszystkie, na które aplikowała – studia, to jest jej oczywisty i niekwestionowalny sukces, który ona zawdzięcza wyłącznie swoim bogactwom wewnętrznym. Tego, że ona po tych wszystkich latach udawania szkolnego bałwana, osiągnęła wynik znacznie wyższy, nie tylko w stosunku do tak zwanej średniej krajowej, ale w relacji do tego, co się udało osiągnąć wielu jej szkolnym kolegom i koleżankom, który zawsze robili od niej lepsze wrażenie, nikt jej nie odbierze. Natomiast faktem jest też to, że z jej pracowitością i uzyskanymi wynikami, w czasach choćby takiego PRL-u, ona by się dostała najwyżej na jakąś slawistykę, bibliotekarstwo, czy chemię, gdzie, o ile pamiętam, od zawsze przyjmowano każdego chętnego. O czym to świadczy? Otóż, wbrew temu, co niektórzy chcieliby sądzić, nie o niej, ale o dzisiejszej Polsce. I niestety, może jeszcze bardziej o Polsce, która przed nami.
W poprzednim tekście, zwróciłem uwagę na to, że odchodzący, już niedługo najprawdopodobniej, w wieczny i niesławny niebyt, projekt pod nazwą Platforma Obywatelska, zostawia nam kraj, który jest zrujnowany nie tylko na najbardziej widocznym poziomie, a więc poziomie, który nas dotyka zwyczajnie na co dzień, ale również, być może, i kto wie, czy nie przede wszystkim, w przestrzeni, której zwykle nie zauważamy i którą się nie interesujemy, bo ona tak naprawdę bezpośrednio nas zwyczajnie nie dotyczy. Wczoraj starałem się pokazać, jak to oni zniszczyli to, co powszechnie nazywamy obroną narodową, dziś pragnę zwrócić uwagę na ogólną edukację i kształcenie na poziomie tak zwanym „wyższym”.
Niedawno nasze media obiegła wiadomość, że oto w Poznaniu, czy to rozpoczął, czy może już zakończył się – nieważne – proces jakiegoś „studenta prawa”, który podczas którejś z pijackich awantur – czy to z nerwów, czy ot tak, dla zabawy – zabił nożem człowieka. I, powiem szczerze, informacja ta zrobiła na mnie w pierwszej chwili duże wrażenie. No bo – ja wiem, że jestem osobą starej daty, ale mimo wszystko – pomyślmy tylko. Oto nadeszły czasy, gdzie, kiedy słyszymy, że gdzieś ktoś kogoś przebił nożem, nie możemy mieć żadnej pewności, czy mamy do czynienia do z jakimś półprzytomnym żulem, łysym gangsterem, piłkarskim kibicem, studentem prawa, czy może wręcz świeżo-upieczonym asystentem na wydziale, na którym ów student pobiera nauki. A kiedy słyszymy o studencie z Poznania, nie możemy mieć żadnej pewności, czy ów student pobiera owe nauki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, czy może w czymś, co się nazywa „Wyższa Szkoła Edukacji Integracyjnej i Interkulturowej”. A jeśli już się dowiemy, że tu akurat mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem, możemy mieć sto procent pewności, że on wybrał tę szkołę a nie inną, nie dlatego, że rodzice nie mają co zrobić z pieniędzmi, ale dlatego, że gdzie indziej zwyczajnie go nie chcieli. Żeby zrozumieć, o czym to świadczy, zajrzyjmy na Uniwersytet Śląski, na który właśnie przyjęto moje dziecko.
Kiedy ogłaszano nabór na anglistykę, informacja była taka, że jest tam 40 wolnych miejsc. Później, liczba ta nieco wzrosła, by ostatecznie okazało się, że coś tam się udało wygospodarować, i przyjęto aż 93 osoby. Co więcej, wbrew temu, co by się mogło wydawać, nie było tak, że wszyscy przyjęci mieli bardzo podobne wyniki, i głupio było tych znajdujących się niżej skreślać, o ile pierwszy na liście ma uzyskał 300 punktów, ostatni zaledwie 209. Czemu tak? O tym później.
Jednak to, co się zdarzyło na anglistyce, to jeszcze nic takiego. Weźmy taką biotechnologię, a więc kierunek, który dwa lata temu ukończyła moja córka i od tego czasu, nie może znaleźć pracy, więc aktualnie jeździ dzień w dzień do Gliwic, by tam pracować za darmo, jako woluntariusz, w Centrum Onkologii. Tam przyjęto 198 osób, z których najlepszy uzyskał wynik 91 punktów, a najgorszy tych punktów 33.
Rzućmy okiem na Wydział Prawa, a więc coś, co za moich czasów uchodziło za coś, na co normalny człowiek dostać się zwyczajnie nie jest w stanie. Za pięć lat – jak wszystko pójdzie tak jak mam wrażenie pójść musi – ów wydział opuści 604 świeżo upieczonych prawników. A i to nie jest jeszcze ostateczna liczba. Wczoraj ranking obejmował ledwie 400 osób, dziś jest już ich znacznie więcej, a jutro? Sky’s the limit.
Politologię studiować będą wszyscy, którzy mieli na to ochotę, a więc w sumie 239 osób, z tego zarówno ten, który dostał 100 punktów, jak i ten, co tych punktów zebrał zaledwie 26.
Pierwszy rok Filologii Polskiej to w nowym roku akademickim 280 studentów, z czego najlepszy z nich osiągnął wynik 150 punktów, najgorszy natomiast zaledwie 39. Proszę sobie wyobrazić tę maturę. Czterech osób nie przyjęto. Z tego, co widzę, oni otrzymali tych punktów zero.
Biologów będziemy mieli 172, w tym zarówno tego, kto dostał 81 punktów, jak i tego z punktami – słownie – jedenastoma. Tu mamy tylko jednego chętnego, który niestety z ilością punktów: 0, się nie zakwalifikował. W końcu jakieś zasady obowiązywać muszą, prawda?
Na Wydział Ochrony Środowiska przyjęto wszystkich chętnych, a więc zarówno tego, który uzbierał ich 88, jak i tego z zaledwie 8 punktami.
Kulturoznawstwo również studiować będą wszyscy, którzy chcieli. A więc i Marta (136 punktów), jak i Kinga (34 punkty), plus oczywiście 181 pozostałych.
I tak można by tu ciągnąć w nieskończoność, bo owych kierunków jest tu naprawdę niezliczona ilość. Samych anglistyk na Uniwersytecie Śląskim policzyłem 29, a gdzie tu jeszcze wspominać o takich dziwactwach, jak „Komunikacja Promocyjna i Kryzysowa”, czy „Doradztwo Filozoficzne i Coaching”?
A zatem, jednego możemy być pewni. Jeśli ktoś kończy edukację średnią, zakładając, że otrzymał świadectwo dojrzałości, może iść na studia wyższe, i to na studia oferowane przez uczelnie publiczne. Jeśli jednak ktoś jest już tak słaby, że się jakims cudem nie zmieścił, albo tak mało ufający w swoje możliwości, że wie, że tam, nawet jeśli go przyjmą, to nie da sobie rady, lub jest w sposób karykaturalny wręcz społecznie bezradny – jeśli mieszka w Poznaniu, wybiera wspomnianą wyżej „Wyższą Szkołę Edukacji Integracyjnej i Interkulturowej”, jeśli w Rzeszowie – „Polski Uniwersytet Wirtualny”, z możliwością studiowania przez Internet, a jeśli w Katowicach, to tu na przykład mamy coś, co się nazywa „WSZOP”, czyli Wyższa Szkoła Zarządzania Ochrona Pracy. A jeśli mieszka gdzie indziej, może studiować wszystko i wszędzie. Bo tak to dziś mamy.
Padło wcześniej pytanie, czemu tak jest? Czy może chodzi o to, że ktoś tu ma jakiś plan i chce nas wszystkich ostatecznie wykończyć. Otóż nie sądzę. Nie wydaje mi się, by za tym stały czyjeś złe intencje. Moim zdaniem, cały okres rządów Platformy Obywatelskiej, to seria zupełnie chaotycznie następujących po sobie wypadków, które, w skali ogólnej, doprowadziły oczywiście do zapaści Państwa Polskiego, a w wymiarze bardziej lokalnym do na przykład kompletnego upadku kształcenia na wszystkich poziomach. Efekt jest taki, że gdyby tu postanowiono realizować zwykłe, standardowe wymagania, cały ten uniwersytet, zarówno, jako miejsce, jak i ideę, trzeba by było zamknąć, a jego pracowników rozpędzić na cztery wiatry. I tu mamy faktyczny problem. Tego zrobić nie można. Nawet jeśli zgodzimy się, że polska szkoła, czy polski uniwersytet to już tylko miejsce, gdzie część z nas ma jedyną szansę na to, by zarobić na utrzymanie swoje i swojej rodziny, tego ruszyć nie można. Co więcej, nawet jeśli przyjąć, że większość tych tak zwanych „uczniów”, czy „studentów”, spędza w tych klasach i salach wykładowych całe lata, tylko po to, by nie snuć się bezradnie po ulicach, czy robić coś jeszcze gorszego, tego zmienić już nie ma możliwości.
W tych dniach amerykańskie miasto Detroit, jako pierwsze na świecie, ogłosiło bankructwo. Czy Polska ma stać się pierwszym państwem na świecie, które ogłosi upadłość? Tego, podejrzewam, nawet oni nie chcą. Nawet oni. Nawet on. Może dlatego tak dużo gadają o wspólnej Europie.
I dalej już ani słowa, bo smutno się zrobiło, cholera.
Inne tematy w dziale Polityka