Wspominałem już o tym, tu czy tam, dość niedawno, jednak temat dzisiejszych refleksji zmusza mnie do tego, bym wrócił na moment do minionych targów książki w Nowej Hucie. Otóż wśród paru zdarzeń, które bardzo mnie w ciągu tamtego weekendu poruszyły, było spotkanie z książkami wybitnego polskiego współczesnego pisarza Stasiuka. Na stoisku, które obsługiwało jego twórczość, znalazły się cztery jego książki. Miałem okazję przejrzeć dwie z nich, i muszę powiedzieć, że nawet ja, a więc ktoś, kto w stosunku do autorów takich jak Stasiuk zachowuje histeryczną wręcz podejrzliwość, byłem wstrząśnięty. Nawet ja, proszę sobie wyobrazić, nie spodziewałem się, że to, co wychodzi spod palca tego sztukmistrza może być tak słabe. Ja już wcześniej próbowałem się zapoznać z twórczością innych „kultowych” autorów, takich jak Kuczok, czy Pilch i wiem świetnie, na co ich stać, jak idzie o Stasiuka jednak, on z tych kilku linijek, jakie udało mi się przeczytać od początku do końca, wydał mi się kimś gorszym nawet od tych dwóch.
O Stasiuku nie wiem prawie nic. A więc nie mam pojęcia, czy on jest człowiekiem wykształconym, czy nie; czy przeczytał w życiu dużo książek, czy nie tak dużo; co lubi, a czego nie lubi; i wreszcie, czy on jest miłym człowiekiem, czy może jakimś nieprzyjemnym mrukiem. Wiem natomiast jedno: nawet jeśli on mnie pokonuje w każdej z tych kategorii, pod jednym względem nie stanowi dla mnie najmniejszej konkurencji. Moja jedna książka, zatytułowana „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, jest o niebo lepsza od wszystkiego, co nam proponuje dziś Stasiuk i jest oczywiście też o niebo lepsza od tego, co Stasiuk może mieć jeszcze przed sobą. Dajcie mi dowolne zdanie, jakie udało się wymyślić Stasiukowi, a ja daję głowę, że każde, choćby najkrótsze, zdanie wspomnianej książki będzie od Stasiuka nieskończenie lepsze, zarówno pod względem literackim, jak i merytorycznym.
Ale jest jeszcze coś, co w moim przekonaniu sprawia, że na normalnie działającym rynku Stasiuk by nie zaistniał, natomiast ja – owszem. I to z jednoznacznym sukcesem. Chodzi mianowicie o to, że „książka o biustonoszu” to jest po prostu fantastyczna opowieść, którą się czyta z zainteresowaniem, ze wzruszeniem i radością. I to też ją odróżnia od Stasiuka. Odróżnia w sposób dramatyczny.
Ktoś powie, ze nie mam się czym chwalić, bo Stasiuk jest do bani. I dobrze. Rozumiem. Jak idzie o moje relacje ze Stasiukiem, nie mam się czym chwalić, natomiast ja o nim dziś wspominam z dwóch względów. Po pierwsze, on jednak jest gwiazdą, i to gwiazdą pierwszej wielkości, a po drugie, ja nie tylko jestem lepszy od Stasiuka. Ja jestem lepszy od nich wszystkich. Ja zwyczajnie jestem bardzo dobry. I myślę, że ta chwila jest równie dobra, jak każda inna, żeby to powiedzieć. Zwłaszcza, że pomyślałem, że napiszę coś dziś o rozdętym ego.
Chilly Gonzales, w jednym z licznych wywiadów, jakich ostatnio udzielił, wyraził opinię, że każdy, kto ma ambicję być traktowany, jak poważny twórca, musi mieć owo ego bardzo mocno rozbudowane. To co w jego akurat wypadku widać już na pierwszy rzut oka, owo rozdęte ego objawia się choćby w tym, że on nie pozwala na to, by go przedstawiano inaczej, niż „Chilly Gonzales – muzyczny geniusz”. No a poza tym, jest tak jak zawsze: on wie, że jest dobry, i tego również nie ukrywa.
Kim jest Chilly Gonzales? Naprawdę nazywa się Jason Beck, jest kanadyjskim Żydem, gra na pianinie, komponuje, no i wciąż przedstawia się nie, jako artysta muzyk, pianista, kompozytor, ale „artysta estradowy”… no i, jak już wspomnieliśmy, muzyczny geniusz. No i jeszcze jedno: gdyby ktoś nie wiedział, jak się do niego zwracać, to proponuje „Gonzo, jak ten gość z Muppetów”.
Czy Gonzales to geniusz? Moim zdaniem, owszem. Jak najbardziej. Chilly Gonzales to niekwestionowany geniusz muzyczny. Słucham jego solowego albumu, gdzie przedstawia 16 swoich kompozycji na fortepian, i powiem zupełnie uczciwie, że, jak idzie o poziom emocji i wzruszenia, jakie ta muzyka niesie, do głowy przychodzą mi tylko Gymnopedie Erica Satie. I to nie wszystkie. Satie bywał raz lepszy, raz gorszy. Gonzales jest wyłącznie dobry. Kto wie, o czym mówię, ten wie.
Gonzales występuje na koncertach – pamiętajmy, że przez to, że jest on pianistą wybitnym i o niekwestionowanym autorytecie, mówimy o koncertach w miejscach najbardziej prestiżowych – w szlafroku i papciach. Pytany przez Davida Frosta (tak, tego Frosta), skąd szlafrok i papcie, a niekiedy i przewieszony przez ramię ręcznik, odpowiada Gonzales, że dla niego jest to swoista demonstracja, dzięki której on ma nadzieję, że ludzie zrozumieją, że muzyka, która uchodzi za „poważną”, czy bardziej ambitną, by być szanowaną, wcale nie musi o to dodatkowo apelować, i to w dodatku przy pomocy kompletnie pozamuzycznych ozdób, takich jak na przykład frak, krawat i super lakierki.
Bo tak to właśnie jest. Muzyka tworzona i grana przez Gonzalesa to z jednej strony coś, czego ja osobiście od czasu moich pierwszych wzruszeń związanych ze wspomnianym Erikiem Satie, nie miałem okazji przeżywać, a z drugiej, kiedy ją słyszę, mam przed sobą człowieka w szlafroku i papciach, który w dodatku, grając, ni stąd ni z owąd zaczyna ziewać i się pokładać, jakby chciał pokazać, że od tego siedzenia w jednym miejscu rozbolały go plecy, a jedną ze swoich cudownych wręcz kompozycji gra tylko jedną ręką, bo drugą akurat ma zajętą podpieraniem sobie głowy.
Słucham występu Gonzalesa w Gratzu. Mamy tę jakąś filharmonię, zwykłą filharmonijną publiczność, on, w tym swoim szlafroku i papciach siedzi przy fortepianie i gra te swoje stałe numery, aż nagle wyciąga tablet, puszcza jakiś bardzo typowy beat, i zaczyna do tego rapować. Zwyczajnie rapować. Po pewnym czasie, zaczyna grać do tego na fortepianie, już typowo, jak to on. A ja sobie myślę, że ktoś mi pewnie w tym momencie powie, że to jest coś, do czego uciekają się na całym świecie setki artystów, którzy może kiedyś mieli jakieś ambicje, ale kiedy zobaczyli, że, czy to muzyka poważna, czy jazz, się nie sprzedają, postanowili pójść w kabaret. W końcu, każdy orze jak może, czyż nie? Jak idzie o Gonzalesa, on na ten zarzut odpowiada bardzo prosto i czytelnie: „Owszem, tak się dzieje, natomiast, jak idzie o mnie, sytuacja jest o tyle inna, że ja jestem bardzo dobry. Po prostu”. Rzecz w tym, że on nie poszedł w rozrywkę, bo nie miał wyjścia, ale dlatego, że chciał. Dlatego, że ostatnią rzeczą, o jakiej on marzył, jako artysta, było robienie tego, co robią wszyscy.
W wywiadzie przeprowadzonym przez starego już, i chyba bardzo schorowanego też Frosta, pojawia się sprawa rekordu Guinessa, który Gonzales postanowił pobić – no i pobił – grając bez przerwy przez 27 godzin. Frost go pyta, dlaczego nie grał dłużej, na co Gonzales odpowiada, że nie było potrzeby. W końcu chodziło o to, by pobić rekord. Następne pytanie nasuwa się automatycznie: Czy, jeśli i ten rekord zostanie pobity, czy on zechce znów spróbować. I na to odpowiedź jest też prosta. Oczywiście, że nie. Po co? On wymyśli nową konkurencję.
Ktoś się spyta, co mi strzeliło do głowy, żeby pisać o Gonzalesie? Powód pierwszy jest oczywisty. Posłuchałem tej płyty i się zachwyciłem. Nie tyle grą, bo po pierwsze ona jest chyba dość prosta, a poza tym, ja się na tym nie znam, ale kompozycjami. To są najwspanialsze piosenki, jakie zdarzyło mi się słyszeć w ostatnich latach. I to go zresztą stawia znacznie wyżej od takiego Nigela Kennedy’ego, który też jest wybitnym muzykiem, który lubi poszerzać granice. Rzecz w tym, że na Kennedy’ego można patrzeć, można go nawet słuchać, jak gada, natomiast ta muzyka jest niczym. Jej równie dobrze mogłoby nie być. Gonzales natomiast, to już jest historia.
Ale wciąż też myślę o tym, co on powiedział o tym ego. Niedawno znów pojawiły się zarzuty, że czy to nasz kolega Coryllus, czy nawet i ja, mamy rozdęte ego i że to bardzo niedobrze. Że należy być skromnym i zawsze wszystkim ustępować miejsca. Otóż przykład Jasona Becka wskazuje bardzo jednoznacznie na to, że to nieprawda. Ale jeszcze na coś więcej. Otóż okazuje się, że jeśli są spełnione te trzy warunki, reszta jest nie do zakwestionowania. Jakie warunki? Pierwszy taki, że trzeba być dobrym, drugi, że trzeba się nie oglądać na innych, no a trzeci – naturalnie – że trzeba mieć poczucie własnej wartości. Czego, daję słowo, że wszystkim z nas życzę. A jeśli ktoś nie umie spełnić żadnego z nich, to już naprawdę nie moja wina.
Inne tematy w dziale Kultura