Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2493
BLOG

Dreszcze, czyli co nas czeka na mecie

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 64

        Oto rozpoczął się kolejny rok, papież Franciszek uznał go za stosowne zapowiedzieć, jako „kolejny krok do mety”, a ja, przyznam, słysząc te słowa, zdrętwiałem. I, wbrew pozorom, nie dlatego, że traktuję je, jako zapowiedź tego, co powszechnie nazywamy końcem świata – choć, kto wie, co taki papież może sobie myśleć – ale zapowiedź czegoś, co końcem świata, jakiego znamy, nazywam sam. Otóż ja autentycznie jestem przekonany, że coś, co dla wielu z nas, i to tych, których dzieciństwo, tak jak moje, przypadło na lata 50-te, czy 60-te, ale też tych urodzonych dużo później, stanowiło coś tak podstawowego, że aż trywialnie oczywistego, a mianowicie ów porządek świata polegający na tym, że mężczyzna poznaje kobietę, bierze ją za żonę i zakłada z nią dom, zaczyna coraz bardziej robić wrażenie melodii przeszłości, która nie wróci już nigdy.

      Więcej nawet. Mam wrażenie, że, jeśli jeszcze nie dobiegł końca, to z pewnością jest bardzo bliski ostatecznego końca zwyczaj, gdzie chłopcy poznają dziewczyny, zakochują się w nich, a potem spędzają z nimi czas, bo raz, że już inaczej nie potrafią, a dwa, że zwyczajnie inaczej nie chcą. Wczoraj późnym wieczorem wyszedłem ze swoim psem na spacer, i najpierw trafiliśmy na pięknie wystrojoną sylwestrowo dziewczynę, która czekała zupełnie samotna, czy to na taksówkę, czy może na kogoś, z kim się umówiła, a ten ktoś się spóźniał, a dalej już tylko widzieliśmy grupki dziewcząt, snujących się tam i z powrotem wśród wystrzałów petard, jak się domyślam, przez chłopców, którzy nie znają już niczego lepszego. Przez te pół godziny mijały nas wyłącznie samotne dziewczyny, a jedyny chłopak, jakiego spotkaliśmy, to jakiś kompletnie nawalony biedak, z trudem trzymający się przystanku tramwajowego, próbujący dowiedzieć się, kiedy przyjedzie tramwaj, który zabierze go z tego piekła. No i w końcu – ale to już akurat mam na stałe – minęliśmy ów napis na murze, adekwatny do łez: „I don’t need you – I have Internet”, i wróciliśmy do domu.
      Ja zdaję sobie sprawę z tego, że to może już zakrawać na obsesję, ale co ja poradzę na to, że mam oczy, uszy i mam odruch ich używać? W mojej książce o markach, dolarach i biustonoszu znalazł się rozdział zatytułowany „Weronika”, który kończy się następującym fragmentem:
      „Każdego wieczora, po 23 wychodzę z moim psem na ostatni przed snem spacer, i widzę te dziewczyny, wracające samotnie do domu, najwidoczniej z tak pięknie kiedyś zwanych wieczorków. I zastanawiam się, czemu nikt ich nie odprowadza? Czemu one są takie same? Przecież to są często naprawdę bardzo ładne dziewczyny. Wystrojone, wyszykowane, zgrabne i eleganckie. Wracają same do domu, bo nikt im nie zaproponował, że je odprowadzi. Bo zapewne w momencie jak wstały, mówiąc, że na nie już czas, jedyne co usłyszały to to okrutne „nara”. A może nawet i nic nie usłyszały, bo usłyszeć nie miały od kogo.
      I kiedy się zastanawiam, gdzie są ci chłopcy, to widzę niekiedy i ich. Nawalonych, brudnych bałwanów w bejbolówkach, lub w kapturach, wyżelowanych, pokrzywionych straceńców, bez rozumu, bez ambicji i perspektyw. I tylko raz na jakiś czas, pomiędzy jednych a drugich, spadnie kromka z masłem, wyrzucona z okna na piątym piętrze przez jedną Weronikę, która powoli umiera. Jak oni wszyscy. I tylko mój pies idzie spokojnie, jakby nic już nie istniało poza tym spacerem. Zadowolony jak jasna cholera. Mój labrador”.
      Miniona noc minęła naszej rodzinie trochę tak, jak rok temu, a trochę jednak już inaczej. Otóż pani Toyahowa najpierw przyrządziła bigos i kilka innych zwyczajowych dań, następnie, jak zwykle, się wystroiliśmy, i zaczęliśmy wyczekiwać aż z tradycyjną wizytą wpadnie pewien mocno zaprzyjaźniony ksiądz, zjemy wspólną kolację, on sobie pójdzie nawiedzać innych znajomych, a my wysuszymy równie zwyczajową flaszkę, obejrzymy w telewizji noworoczny Londyn, i pójdziemy spać.
       To, co było inaczej, to to, że tym razem, część wieczoru spędziliśmy, grając z naszym synem i jego ukochaną w planszową grę pod nazwą „Monopol”, no i że nasza starsza córka poszła na wizytę do swojej koleżanki, a do młodszej przyszły jej dwie przyjaciółki, a następnie poszły w trójkę, zobaczyć, co tam słychać „na mieście”.
      Ja wiem, zwłaszcza po doświadczeniu z przyjęciem mojej notki na odejście Wojciecha Kilara, że niektórzy z nas potrzebują przekazu, gdzie czerń i biel nawet przez ułamek chwili nie zachodzą na siebie, a wszelki cień zwyczajnie nie istnieje, ja jednak już się nie zmienię, i ten tekst już chyba zakończę uwagą, że ten cały gender, któremu ostatnio nawet biskupi musieli poświęcić swoje słowo, to nie jest przyczyna. To wyłącznie skutek. Przyczynę dopiero zobaczymy. Nie zdziwiłbym się, gdyby to ją miał na myśli papież Franciszek. W końcu, jak głoszą teolodzy, nawet ów biblijny potop, to był zaledwie zwykły potop. I to stąd ten dreszcz.
 
Przy okazji informuję, że ruszyła noworocznie księgarnia Coryllusa, gdzie oprócz wielu fantastycznych książek, można kupić i wspomnianą wyżej tę moją – popularnie zwaną „o bisutonoszu”, ale zapewniam, że ów biustonosz to zaledwie pretekst: www.coryllus.pl
 
 
 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (64)

Inne tematy w dziale Kultura