Fakt, że w naszym domu, przez wiele długich lat, każda zimowa niedziela stała pod znakiem większych lub mniejszych sukcesów Adama Małysza, zawdzięczamy wyłącznie naszej starszej córce, która pewnego dnia ogłosiła swoją miłość do Małysza… no i dalej wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. W końcu, jak miłość, to miłość.
Najpierw więc, chcąc nie chcąc, a po pewnym czasie już jak najbardziej z własnej, nieprzymuszonej woli, oglądaliśmy te skoki, i gdyby mnie na przykład spytać, jakie dyscypliny sportowe mogę zadeklarować, jako swoje ulubione, skoki wymieniłbym na jednym z pierwszych miejsc. Nie wiem, jak to wygląda u innych, ale, jak idzie o te skoki, oglądałem je przez te wszystkie lata z prawdziwą przyjemnością, jednak zawsze przy tym, miałem poczucie, że ta akurat dyscyplina nie jest do końca poważna. Patrzyłem na tych skoczków, z których każdy nieodmiennie robił wrażenie, jakby to, z czego żyje, stanowiło dla niego wyłącznie rozrywkę, w dodatku rozrywkę lekką, łatwą i przyjemną, i wciąż tkwiłem w tym – dziś już to wiem – jakże błędnym przekonaniu, że właściwie, gdybym tylko trochę poćwiczył, to i ja bym umiał tak polecieć, jak oni.
No i niedawno stało się tak, że austriacki skoczek Morgenstern, wykonał kolejny z tysięcy swoich skoków… i spadł na ten śnieg, jak, nie przymierzając, szmata, z trudem zachowując życie. Kiedy zapytano jednego ze specjalistów, jak to się stało, że ów biedny Morgenstern nagle i niespodziewanie, w sytuacji pozornie tak nieprawdopodobnie prostej, zachował się, jak wcześniej wspomniana szmata, ten odpowiedział, że wszystko zaczęło się od drobnego błędu, polegającego na tym, że on odrobinę zbyt wcześnie ułożył narty w kształt „v”, no i dalej już władzę nad nim przejął wiatr.
Usłyszałem to wyjaśnienie i nagle sobie uprzytomniłem, że, jeśli idzie o sport wyczynowy, a już za całą pewnością sport wyczynowy na poziomie mistrzowskim, mamy do czynienia z wymiarem, którego tak naprawdę pojąć nie jesteśmy w stanie. Bez względu na to, czy stajemy przed Stochem, Messim, Nadalem, Woodsem, czy choćby zwykłym mistrza świata w skokach na głowę do basenu, tego co przed nami, nie jesteśmy w stanie ani pojąć, ani choćby zaczepić skrawkiem naszej wyobraźni.
Czytałem kiedyś rozmowę z pewnym Ingemarem Johanssonem, dziś już nieżyjącym bokserem ze Szwecji, który w roku 1959 został mistrzem świata wszechwag w boksie. Kiedy słyszymy dziś taką informację, musimy pamiętać, że to były inne czasy, niż mamy teraz, kiedy to tych federacji jest tak dużo, że już nie jesteśmy w stanie się doliczyć kolejnych mistrzów świata. W latach 50-tych, 60-tych, czy nawet 70-tych, kiedy uzyskiwało się tytuł mistrza świata w boksie, to było się faktycznie pierwszym bokserem na świecie. A zatem ów Johansson znokautował w trzeciej rundzie Floyda Petersona, zdobył ten swój tytuł, rok później Peterson mu ów tytuł odebrał, w kolejnym roku nastąpił kolejny rewanż, gdzie Paterson znów Szweda rozbił, i ta niezwykła kariera osiągnęła swój ostateczny koniec. Czytam ów wywiad z Johanssonem, i on w pewnym momencie, na pytanie, jak to jest być najlepszym na świecie, odpowiada tak: „Nigdy o tym nie myślałem. Człowiek o takich rzeczach nie myśli. Masz w głowie tylko to, by wygrać następną walkę. Nigdy nie brałem pod uwagę tego, że mogę przegrać, jakoś wygrywałem, no i w pewnym momencie zdobyłem ten tytuł. Potem przegrałem, i przestałem być mistrzem.
No i cóż z tego? Któż ci zagwarantuje, że będziesz mistrzem wiecznie? Może trzydziestu bokserów w historii zdobyło ten tytuł, a zatem, jeśli okazujesz się nagle być jednym z nich, to chyba nie jest źle, co?”
„Może trzydziestu bokserów zdobyło tytuł mistrza świata. Jeśli jesteś jednym z nich, to chyba nie jest źle, co?” Bardzo mi się podoba ta myśl, bo tu widać doskonale ową przepaść między byciem mistrzem, a byciem zaledwie kibicem. To tu, jak nigdzie indziej chyba, widać ową fantastyczną różnicę między owym wysiłkiem, no i talentem, z którym on jest nieodłącznie związany, a ową wiecznie niespełnioną, i pełną pretensji, aspiracją.
Dziś w nocy, podczas turnieju Australian Open, Agnieszka Radwańska wygrała swój ćwierćfinałowy pojedynek z Victorią Azarenką, i awansowała do półfinału, osiągając jeden z największych sukcesów w swojej karierze. Z tego co widzę na własne oczy, ale również w oparciu o opinię ludzi, którzy o tenisie mają znacznie większe pojęcie, niż ja, Radwańska zagrała wielki mecz. Oczywiście, Azarenka nie była tak dobra, jak zwykle, ale fakt pozostaje faktem – Radwańska zagrała wielki mecz i tym samym, nie po raz pierwszy zresztą, udowodniła, że jest jedną z najlepszych obecnie tenisistek na świecie.
Bardzo cieszy mnie ten sukces przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, ja generalnie cieszę się, kiedy Polacy odnoszą sukcesy, ale oprócz tego, ja Agnieszkę Radwańską uwielbiam. Uważam, że jest osobą mądrą, sympatyczną, bardzo porządną i, co nie najmniej ważne, dziewczynę o wielkim charakterze. Cieszę się jednak też z tego względu, że zeszły rok dla Radwańskiej nie był najlepszy, jak idzie o tak zwany wizerunek publiczny. Ona wielokrotnie, i z wielu doprawdy kierunków, była poddana tak niebywałej agresji, że w pewnym momencie stało się jasne, że jedyne, co może zrobić, żeby ten atak odeprzeć, to osiągnąć jakiś spektakularny sukces. To że ona już, bez względu na to, jak potoczy się jej dalsza kariera, i tak zapisała się w historii kobiecego tenisa na świecie, dla tych, co jej nienawidzą, nie ma żadnego znaczenia. Ona dla niektórych z nich nigdy nie będzie bohaterem takim, jak dla Szwedów choćby bohaterem został na zawsze Ingemar Johansson – człowiek, którego wielkość zamknęła się zaledwie w 12 miesiącach. Dla nich, Radwańska, jeśli tylko się okaże, że miniony rok był tak naprawdę jej rokiem ostatnim, będzie zaledwie dowodem na to, że ona jest, i zawsze była, do niczego. Głupią, zepsutą lalunią.
W Salonie24 pierwszym komentatorem tenisowym jest człowiek podpisujący się Karlin. Nie wiem, kim on jest, mam jednak bardzo mocne podejrzenie, że za tym nickiem stoi postać w polskim tenisie, czy może tylko w polskim dziennikarstwie tenisowym, znana. Karlin to człowiek, jeśli go ocenimy z perspektywy politycznej, jak najbardziej „nasz”, natomiast, jak idzie o jego stosunek do Radwańskiej, trzeba stwierdzić, że on je nienawidzi wręcz fizycznie i życzy jej wszystkiego najgorszego. Dlaczego? Nie mam pojęcia, jednak poziom tych emocji i ich wymiar merytoryczny może świadczyć o tym, że Karlin nie lubi Radwańskiej z powodów czysto osobistych. Może ona go kiedyś potraktowała obcesowo, może źle się do niej odniósł ktoś z otoczenia Radwańskiej – tego nie wiemy. Faktem jest, że on o Radwańskiej nie pisze praktycznie inaczej, jak o gwieździe, która kiedyś, owszem, pozwalała wiązać ze swoją grą jakieś nadzieje, ale przez swoją głupią bezmyślność i zepsucie, wszystko zmarnowała.
Czytałem trochę tenisowe komentarze Karlina, i ile razy pojawiało się nazwisko Radwańskiej, to zawsze w kontekście przysłowiowych „wacików”. Oczywiście Karlin jest zbyt poważnym komentatorem, by, pisząc o owych „wacikach”, przyznawał się do tego, że jemu nie chodzi o nic więcej. Dlatego też tam zawsze na pierwsze miejsce były wrzucane szalenie zawodowe analizy mające dowieść tego, że Radwańska jest dziś zwyczajnie słaba. Jak mówię, ja się na tenisie znam w stopniu mniej niż podstawowym, ale lubię słuchać opinii zawodowców, i z owych opinii mogłem wyczytać, że przez wielu z nich, jak na przykład Mats Willander, czy Andy Murray, ona jest traktowana, jak ktoś tak naprawdę najlepszy. Mimo często gorszej gry, niż byśmy wszyscy chcieli, dla wielu z nich Radwańska z jakiegoś powodu pozostaje tenisistką ulubioną.
No ale załóżmy, że Karlin ma rację. Załóżmy, że dzisiejsza wygrana, to tak naprawdę niewiele znaczący wypadek. Przyjmijmy, że ona swój następny mecz z Cibulkową przegra i Karlin będzie mógł tryumfować. Co z tego? Nic. Dlaczego? Dlatego, że tu w ogóle nie chodzi o to, co przed Radwańską. Tu nawet nie chodzi o to, co tam sobie w głowie szykuje ów Karlin. Radwańska bowiem może nagle dojść do wniosku, że ona ten cały tenis ma w nosie, bo zarobiła już tyle pieniędzy, że więcej nie potrzebuje, i dla niej w obecnej chwili najważniejsze jest zdrowie i coś tam może jeszcze, i od dziś zacząć wszystko przegrywać. Nie zmieni to faktu, że ona i tak już jest bardzo znaczącą częścią historii dyscypliny. I tego jej nikt nie odbierze.
Natomiast, jak idzie o Karlina – jak już wspomniałem, mam wrażenie, że człowieka, którego i tak w ten czy inny sposób wszyscy znamy – to, że on ma o coś żal do Radwańskiej jest kompletnie nieistotne. Bo problem, który nas dziś zajmuje, to nie to, że Radwańska jest dobra, a ktoś sądzi, że nie, ale to, że jedni z nas są wojownikami, a inni sfrustrowanymi kibicami. I to wcale nie tylko, jak idzie o wyczyn sportowy.
Wszystkich zainteresowanych informuję, że każdą z czterech moich książek, poczynając od starych felietonów, a kończąc na książce o zespołach, można zamawiać na stronie www.coryllus.pl. Tam też można znaleźć mnóstwo innych rzeczy, bez których, jak się prędzej czy później okazać musi, żyć nie jest już tak łatwo. Polecam.
Inne tematy w dziale Rozmaitości