Znajomy Józefa K. Znajomy Józefa K.
378
BLOG

Rzeczy, które przychodzą za późno

Znajomy Józefa K. Znajomy Józefa K. Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Berti wjechał ze swoim zwykłym impetem do sali jadalnej i rozejrzał się dookoła.
Większość pensjonariuszy Luksusowego Domu Spokojnej Starości „Memento Mori” tkwiła już na swoich miejscach i posłusznie czekała na śniadanie.
W powietrzu unosił się zapach tostów i dżemu pomarańczowego, a sztucznie uśmiechnięte pielęgniarki kursowały cierpliwie, dowożąc lub doprowadzając coraz to nowych delikwentów.
Znał te twarze na pamięć.
Oto Mervyn. Niesamowicie elokwentny typ o bulgotliwej wymowie. Był w stanie bulgotać dwadzieścia cztery godziny na dobę, podpisując przy okazji wszystkie kawałki papieru, jakie tylko wpadły mu w ręce; dość naturalny odruch, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że przez czterdzieści lat ktoś był bankierem.
Nieco dalej ociemniały i straszliwie męczący profesor Lloyd. Specjalista w urządzaniu spontanicznych, a potwornie nudnych wykładów prawniczych, połączonych z obszernymi omówieniami wyjątków z dzieł własnych.
Joyce. Żwawa staruszka z daleko posuniętą demencją, która nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu. Całymi dniami wędrowała po korytarzach, doprowadzając do szewskiej pasji personel zakładu i budząc szczerą zazdrość reszty pensjonariuszy – nie wykazywała bowiem, właściwych wiekowi, braków kondycyjnych.
Problem pojawiał się w czasie posiłków. Joyce, z reguły, poprzestając na łyżce leguminy i wykorzystując nieuwagę opiekunów, dawała nogę na korytarz. Zwykle pielęgniarki biegały za nią z rozwianym włosem, wrzeszcząc zachęcająco:
– Dobra zupka, Joooyce! Zjedz jeszcze jedną łyżeczkę od pani!
A to doktor John. Wszyscy nazywali ją John, choć była kobietą i Berti był prawie pewien, że miała jakieś damskie imię. Niestety, nie był go sobie teraz w stanie przypomnieć.
I Paddy. Wesoły i zdziecinniały Irlandczyk, który z głośnym „Juupiiii!” wjechał właśnie do jadalni. Wiecznie zadowolony amator herbaty („o herbata! wspaniale!”) i fan westernów („o kowboj! wspaniale!”). Bardzo podatny na ataki czkawki, która potrafiła go męczyć nierzadko przez cztery dni z rzędu.
I Pani James, i Anaphylis, i Hilda – do której bez kija lepiej się było nie zbliżać, i Paula – przesympatyczna staruszeczka, i Karla – niezmordowana w prowadzeniu pogawędek o pogodzie, i Norman Morgan – były lotnik i Muriel („Ach! Przecież Muriel zmarła w zeszłym tygodniu!”) i cała rzesza innych, którzy tkwili w tym miejscu od lat. Niektórzy z nich nie przemówili nigdy ani słowa, co ze zdziwieniem odkrywał co pewien czas Berti.
Ale dzisiaj był ktoś jeszcze...
Po drugiej stronie owalnego stołu siedziała nieznajoma dama, o włosach silnie przyprószonych siwizną. Niezwykłej urody oblicze, dystyngowane ruchy, uśmiech zdolny powalić najtwardszego emeryta i to uderzające podobieństwo... Do kogoś, kogo się znało dawno, dawno temu i kogoś, kogo się jeszcze pamięta...
Berti wpatrywał się jak urzeczony przez długą chwilę.
A potem podjął męską decyzję.
Wyprężył się w wózku, dyskretnie schował za pasek od spodni kawałek wystającej, niesfornej pieluchy, zatarł dłonie i ruszył.
Szło mu nieźle – zręcznie ominął pufy porozrzucane na perskich dywanach, uniknął czołowego zderzenia ze stolikiem na gazety i praktycznie osiągnął już cel, kiedy dojrzała go Gruba Rosi.
– A gdzie to się wybierasz, mój złociutki? Nie wolno ci siadać przy otwartym oknie, bo złapiesz katarek!
Co rzekłszy, ujęła wózek w muskularne dłonie i odciągnęła go w przeciwnym kierunku.
Berti zaklął potężnie w duchu i zgrzytnął z oburzenia sztuczną szczęką.
„Katarek! Do mężczyzny w sile wieku ...! Jak śmie!”.
Podczas śniadania nie bardzo wiedział, co je – pożerał natomiast wzrokiem nieznajomą.
Obserwował, jak kroi tosty, smaruje dżem, upija łyk herbaty, podnosząc z wdziękiem najmniejszy palec, i modlił się w duchu, żeby nie miała sklerozy, zaników pamięci ani alzheimera.
I kombinował na wszystkie sposoby, jak tu do niej podjechać, nie alarmując jednocześnie pielęgniarek.
Niestety – nie dane mu było spróbować drugi raz.
Jakby odkrywając jego niecne zamiary, Gruba Rosi podeszła do stołu i zaszczebiotała słodko:
– A teraz grzeczny Bercik pojedzie do swojego pokoju i łyknie tableteczkę! Które tableteczki Bercik lubi najbardziej? Czerwone czy zielone?
Pytanie było tak bezdennie głupie, że Berti nie pofatygował się z odpowiedzią.
Odprowadził jedynie nieznajomą tęsknym wzrokiem i westchnąwszy ciężko, poddał się pielęgniarce.
Popadł w przedziwny stan. Zostawiony sam w swoim pokoju nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Jeździł bez celu wózkiem od ściany do ściany i usiłował uspokoić galopujące myśli. Był jakoś tak strasznie wewnętrznie rozedrgany; rzecz, która nie zdarzyła mu się co najmniej od półwiecza.
Spojrzał na zegar. Piętnaście po dziewiątej. Następną próbę nawiązania kontaktu może podjąć dopiero podczas lunchu, czyli za jakieś trzy godziny. Ale to za długo, jasny gwint! Przez ten czas można dostać ciężkiej nerwicy, na którą nie pomogą ani zielone, ani czerwone, ani nawet różowe tabletki!
Rozpędził wózek i zahamował w ostatniej chwili przed ścianą. Miał ochotę w coś kopnąć. Gdyby tylko był w stanie kopać...
Siedemnaście po dziewiątej! Kto u licha powiedział, że czas jest rzeczą względną? Ktoś bardzo znany, to na pewno, ale kto to był? Co robić????!!!!!!
Dziewiąta dwadzieścia.
List! Zawsze można napisać list! Berti dopadł do biurka, wygrzebał papier listowy i świeżo zatemperowany ołówek. I ręka zawisła mu nad pustą kartką. Co dalej?
„Szanowna Pani. Nie znamy się wprawdzie...”
„Szanowna Pani. Dziś przy śniadaniu...”
„Szanowna Pani. Proszę wybaczyć śmiałość...”
„Szanowna Pani. Zdaję sobie sprawę, że zachowuję się jak sztubak...”
„Szanowna Pani. Czy smakowały Pani tosty?”
Zmiął kartkę i rzucił ze złością na podłogę. Cóż za idiotyzmy! Kogo obchodzą tosty?! Równie dobrze mógłby pisać o kaszance i fagotach! Choć tosty są oczywiście zdecydowanie mniej obrzydliwe...
Dziesiąta dziesięć.
Koniec. Nic więcej nie wymyślę. Brzmi strasznie głupio, ale musi wystarczyć. Najwyżej zostanę wyśmiany. Wielkie mi rzeczy... jestem już przecież jedną nogą na tamtym świecie... Jeszcze jedna porażka niewiele zmieni. Samo życie.

„Szanowna Pani.
Kocham Panią.
Z poważaniem
Robert Durnsley, pokoj nr 22”

Poślinił kopertę. Teraz należało znaleźć kogoś, kto spełniłby pożyteczną funkcję listonosza. Pielęgniarki odpadały, ze względu na wrodzone wścibstwo. Ale byli przecież sprzątacze – smutne cienie snujące się z plastikowymi workami pełnymi starych strzykawek i pełnych pieluch. Dzisiaj jeszcze nikt nie zabierał moich śmieci, a więc lada chwila...
Czekał pół godziny.
Zadziwiające, ale jeszcze nigdy w życiu tak się nie ucieszył na widok sprzątacza.
– Słuchaj, chłopcze – chrząknął, starając się ukryć zdenerwowanie – zastanawiam się, czy mógłbyś mi wyświadczyć pewną przysługę. Otóż... mam tu pewną korespondencję... która musi dotrzeć do pewnej osoby. Problem polega na tym, że nie znam jej imienia ani nazwiska...
Sprzątacz uśmiechnął się pod nosem.
„Bierze mnie za idiotę – pięść Bertiego zacisnęła się odruchowo – gotów wrzucić list do kosza!”
– ...nie znam jej imienia ani nazwiska, ani nawet nie wiem, w którym pokoju mieszka... Ale jest to nowa osoba, pewna wielce szacowna dama... Z pewnością łatwo będzie ci ją znaleźć – niecodziennie przyjeżdża ktoś nowy, nieprawdaż? Aaa! I byłbyś łaskaw przynieść z powrotem ewentualną odpowiedź? Serdeczne dzięki.
Sprzątacz zniknął.
Pozostawało czekać.
Jedenasta trzydzieści.
Ależ się wygłupiłem…no słowo daję. Cóż to mi odbiło? Wstyd, wstyd! W ostateczności zawsze mogę udawać sklerotyka... Ech człowieku! Nie masz piętnastu lat! Cóż za idioty...
Rozległo się pukanie do drzwi i ukazała się niezbyt rozgarnięta twarz sprzątacza.
– Pani przesyła panu odpowiedź.
Berti o mało nie dostał zawału. Burknął coś w podzięce i drżącą ręką zaczął się mocować z kopertą. Rozszarpał ją w końcu i wyciągnął kartkę papieru zapisaną równym, kaligraficznym pismem. Przeczytał parę pierwszych słów i potrząsnął ze zdumienia głową. Przeczytał jeszcze raz, cmokając ze zdziwieniem i unosząc wysoko brwi.

„Szanowny Panie
Cieszę się, że wreszcie mi to powiedziałeś! Bo ja Cię kocham od prawie siedemdziesięciu lat! Pamiętasz Maggie O’Reilly? Rozpoznałam Cię bezbłędnie w czasie śniadania! Cieszę się, że Ty mnie też.
Maggie pokój nr 54”

Maggie!!!
Berti podskoczył z wrażenia w wózku. Ale jak? Jakim cudem? Jak to możliwe?! Otworzył drzwi i popędził co sił w kierunku windy, z zapałem obracając kołami.
Winda toczyła się jękliwie w górę całą wieczność, a Berti raz po raz szczypał się gdzie popadnie, sprawdzając, czy aby na pewno nie śni.
Pełen obaw zatrzymał się przed pokojem nr 54. Drzwi były uchylone.
Zamknął oczy, zaczerpnął powietrza i wjechał.
Maggie siedziała w swoim wózku, przeglądając kolorowe czasopismo. Podniosła głowę i spojrzawszy w jego kierunku powiedziała:
– Witaj, Haroldzie. Czuj się jak u siebie.
A jednak... Poczuł głębokie ukłucie. Alzheimer.
Wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Żartuję! Wjeżdżaj bez obaw, Robercie!
– Szczególne poczucie humoru – Berti z ulgą wypuścił powietrze – to naprawdę ty?
– Naprawdę ja – Maggie uśmiechnęła się raz jeszcze – niezwykłe spotkanie po latach, nieprawdaż?
– Nieprawdopodobne! – podjechał najbliżej jak tylko było można – a najbardziej nieprawdopodobne jest to, że mnie rozpoznałaś.
– Ach! To nie było trudne! Gapiłeś się na mnie przez dobre trzy kwadranse. Trudno zignorować tak wyraźne oznaki zainteresowania.
– Gapiłem się... Zastanawiam się, co rzec. Tyle lat... Siedemdziesiąt, tak?
– Pomyślmy – podniosła z wdziękiem obie dłonie – ostatni raz widzieliśmy się w Edynburgu. Dokładnie 13 czerwca 1935 roku, czyli za cztery dni minie właśnie siedemdziesiątka. Liczysz jak sam Archimedes – jestem pod wrażeniem!
– A ty jak zawsze promieniujesz radością i tryskasz humorem! Czy... czy wiesz ile ja mam teraz lat?
– Czy wiem? – aż się zaniosła ze śmiechu. – Ależ oczywiście! Dziewięćdziesiąt osiem. I powiem jeszcze więcej! Jesteśmy w tym samym wieku!
– Nie wyglądasz zupełnie na moją równolatkę!
– Ach ty komplemenciarzu!
Roześmiali się oboje, po czym zapadła cisza.
– Jak dzieci? – zapytał Robert.
– Już nie żyją – uśmiechnęła się smutno – został mi jeszcze jeden wnuczek i cała gromada pra- i praprawnuczków. A twoje?
– Mam syna. Dobrze po siedemdziesiątce. Ale już się nie rusza i mnie nie poznaje. Ciężki reumatyzm i silna skleroza, sama rozumiesz...
– Rozumiem – skinęła wdzięcznie głową – ale nie zaparkowałeś tutaj chyba tylko po to, żeby gawędzić o dzieciach, czy tak?
– Przeraża mnie twoja bezpośredniość...
– A cóż więcej pozostało? Chyba że chcesz odłożyć pogawędkę na czas późniejszy? Rozejrzę się w terminarzu – udawała, że szuka notesu – powiedzmy... za dwa lata o szóstej? Będziemy już, zdaje się, po podwieczorku, a przed kolacją.
Berti wybuchnął głośnym śmiechem.
– Czyli przechodzimy do sedna?
– Jak najbardziej – położyła ręce na kolanach i zrobiła zaciekawioną minę – słucham cię, Robercie.
Robert patrzył na nią przez długą chwilę. Tak długą, że w pewnym momencie przyłapał się na tym, że liczy mimochodem zmarszczki na jej czole.
– Eeeech... jakby to powiedzieć...
– Rumienisz się jak sztubak, mój drogi. Może wolisz to napisać? Będzie szybciej.
– Jesteś niemożliwa! – Berti pogroził jej palcem: – Nie widzisz, że mam tremę? Może byś mi trochę pomogła?
– Spróbuję – uśmiechnęła się raz jeszcze. Na dobrą sprawę to śmiała się bez przerwy.
– Zależy ci na mnie. Prawda?
– Prawda – Bertiemu zrobiło się gorąco, gdy usłyszał własne słowa – i zależało mi zawsze... Przez te wszystkie lata! Szukałem cię, ale przepadłaś jak kamień w wodę... myślałem, że spisałaś mnie ostatecznie na straty... nie chciałem się narzucać... zresztą ten oficer, co się koło ciebie kręcił...
– Błąd życiowy – wzruszyła ramionami – pogoniłam go jakiś rok później i wyjechałam do Australii... Bardzo chciałam cię wtedy spotkać, ale bałam się, że nie będziesz miał ochoty ze mną rozmawiać. Wycięłam ci w końcu paskudny numer...
– Czas ponoć leczy rany – Berti uśmiechnął się smutno.
Zamilkli oboje.
– A leczy? – Maggie zajrzała mu w oczy.
– Nie wydaje mi się. To znaczy – poprawił się szybko – nie do końca. Ale pozwala spojrzeć na rzeczy z innej perspektywy.
– I jak się ma twoja perspektywa w dwudziestym pierwszym wieku?
– Żałuję okrutnie, że nie jestem w połowie dwudziestego. Mogło być tak pięknie...
– Jeszcze będzie – Maggie nachyliła się i pocałowała go w policzek.
– Jeszcze będzie? – Robert zacisnął wargi, powstrzymując łzy napływające do oczu – czy to nie jakaś ironia? Mamy razem prawie dwieście lat, jemy przez rurki i robimy jeszcze jakieś plany na przyszłość?!
– Będzie – powtórzyła z przekonaniem Maggie – niektórzy przeżywają więcej w ciągu tygodnia niż inni przez kilkadziesiąt lat.
– Być może. Być może. Miałem ostatnio strasznie dużo czasu na przemyślenia... Tkwię w tym miejscu już wystarczająco długo... I wiesz co?
Skinęła pytająco głową.
– Ja naprawdę przez ten cały czas za tobą szalałem. I wiesz co jeszcze?
Skinęła drugi raz.
– Los, czy jak go tam zwać, to wyrachowany i cyniczny skubaniec. Pozwolił mi cię spotkać po tylu latach... i jestem szczęśliwy. A z drugiej strony... czuję straszny żal... Czemu tak późno?!
Maggie ujęła jego dłoń w swoje dłonie.
W tym momencie do pokoju zajrzała ciekawie Pryszczata Emma.
– A tu jesteś, Berciku! Przyszedłeś w odwiedziny do pańci?
Berti zasapał oburzony, ale Maggie ścisnęła go ostrzegawczo.
– Widzę, że dziubaski się polubiły – ciągnęła uśmiechnięta Emma, otwierając na oścież drzwi – to bardzo ładnie. Bardzo ładnie! A teraz pojedziemy sobie grzecznie na lunch, zrobić papu. Potem zabierzemy Bercika do kąpieli, wyszorujemy, zmienimy pieluszkę i zapudrujemy. A po południu pachnący Bercik znowu będzie mógł przyjść w odwiedziny.
No puść pańcię! Nie trzymaj jej tak kurczowo!
Bertiemu niewiele brakowało do ciężkiego ataku apopleksji. Maggie zaś zrobiła dyskretny ruch i szepnęła:
– Nie przejmuj się... do zobaczenia popołudniu...
I bez protestów pozwoliła się zawieźć do jadalni.
Berti odprowadzał ją wzrokiem...
To był dobry dzień.
Jeden z najlepszych, jakie w ogóle miał.
Wieczorem długo przewracał się w łóżku, usiłując zasnąć. Tabuny dzikich koni galopowały mu w głowie, a myśli znikały i pojawiały się nie wiadomo skąd. Z korytarza dochodziło buczenie zegara i chichoty pielęgniarek pełniących nocną zmianę.
Za oknem padał deszcz, a wiatr łomotał gałęziami o rynny.
Umarł przed świtem.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez szczelinę w firankach, oświetlając kartę chorobową rezydenta:
„Robert Durnsley. Lat 98. Zapalenie płuc. Silna gorączka w ciągu ostatniego tygodnia. Nie odzyskał przytomności od dwóch dni”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości