Paweł Wieciech Paweł Wieciech
721
BLOG

Czy warto iść na wybory?

Paweł Wieciech Paweł Wieciech Polityka Obserwuj notkę 4

Kupujemy nietani bilet na prestiżowe przedstawienie w Teatrze Narodowym. Idziemy z żoną, ja ubrany w elegancki smoking i muchę, ona w drogą, luksusową suknię. Po kilku minutach oczekiwania, rozglądania się po dystyngowanych, także eleganckich gościach i dreszczyku emocji odsłania się kurtyna. Ku naszemu zdziwieniu zamiast aktorów widzimy jak na scenie, w huku i ryku muzyki, zaczyna szaleć demoniczny Ozzy Osbourn. Dodatkowo zaczyna nas jeszcze polewać wodą z wiader. Cała widownia po chwilach konsternacji i niedowierzania zaczyna szturmować kasy i żądać zwrotu za bilety. Niestety, kasy są już zamknięte, a na okienkach widnieje napis: „Reklamacje przyjmujemy za cztery lata”. To oczywiście sytuacja zmyślona, jednak idealnie odzwierciedlająca istotę demokratycznych wyborów i dawania tzw. kredytu zaufania politykom.

Nie ma chyba dnia by we wrzawie medialnej nie słychać było, że wybory to nasz zbiorowy państwowy obowiązek. Agitacją na rzecz wzięcia w nich udziału zajął się już sam prezydent Komorowski. Każdy Polak ma mieć przekonanie, że nie idąc do wyborów, szkodzi sobie i Polsce. Jego głos jest ważny i od niego zależy przyszłość naszej ojczyzny. No, ale czy na pewno?

Po szemranej tzw. „Transformacji ustrojowej” w 1989 roku, w której to komunistyczne bezpieczniaki zagwarantowały sobie spokojny byt bez żadnej odpowiedzialności za PRL, są to już 8 wybory parlamentarne. Zdawać by się mogło, że z każdym rokiem istnienia socjalnego państwa i po każdych demokratycznych wyborach, tak chełbionych i stręczonych nam niejednokrotnie przez tych co jeszcze niedawno gorliwie chodzili w pierwszomajowych pochodach, będzie coraz lepiej, no a już po 8 demokratycznych wyborach to ho, ho – marcepan, cymes, szczęście i złote rybki. No, a tu proszę! Im dłużej trwa ta niby socjalna demokracja to jakoś tego spokoju, ładu, szczęścia i dobrobytu nie widać – chyba, że na kredyt. Po ponad 20 latach jedynie słusznej „społecznej gospodarki rynkowej” (przy czym społeczna wyklucza rynkową), czy „Państwa solidarnego” – zwał jak zwał, zamiast być coraz lepiej, jedziemy na równi pochyłej trzymając w rękach coraz wyższe rachunki za media, paragony z coraz wyższymi kwotami do zapłacenia czy patrzymy z niedowierzaniem na windujące się słupki zadłużenia czy bezrobocia, odbierając telefony od krewnych myjących garnki w Londynie i czekając ze zniecierpliwieniem na efekt „Pakietu Klimatycznego”, który w Brukseli podpisali nasi unijni naiwniacy. Ano taka demokracja jacy wyborcy można powiedzieć czy też taka demokracja na jaką nam nasi – pożal się Boże – tajniacy pozwalają. Ale co jeszcze ciekawe?

Aleksander Grad, minister PO, swego czasu na pytanie o prywatyzację szpitali przez samorządy, po kampanii wyborczej odpowiedział: „Kampania rządzi się różnymi prawami.” To ciekawe stwierdzenie i wypada spróbować wytłumaczyć sobie jakimi to prawami rządzi się kampania wyborcza, zwłaszcza, że właśnie się zaczęła na dobre. Ano rządzi się raczej jednym prawem, a nie kilkoma prawami. Otóż prawo jakim rządzi się kampania wyborcza nazywa się „duraczeniem” wyborców, jak ładnie i prawdziwie ujął to Rafał Ziemkiewicz.

Któż to jest bowiem polityk i czym różni się on od np. takiego męża stanu? Polityk to zepsuty człowiek, który doskonale nauczył się manipulować prawdą i handlować dobrymi wiadomościami. Dobrymi bo inne na wyborców nie działają. Wiadomym jest bowiem, że wyborcy to w dużej większości ludzie niezorientowani dobrze w rzeczywistości i nie czytający prawie niczego, widzowie pustych seriali czy oglądacze obrazków w tabloidach. Bardzo często to łatwowierna, leniwa i mało ambitna klasa społeczna, acz najbardziej liczna, oddająca się taniej rozrywce i snobowaniu na inteligencję, której łatwo schlebiać i przekonać do słodkich i optymistycznych haseł nawet jeśli te hasła są całkowicie z sufitu wzięte. Trudno więc się dziwić, że po wyborach dokonywanych głównie przez takich wyborców w głównym nurcie polityki mamy cyrkowych amatorów i politycznych naiwniaków, a nie poważnych polityków czy mężów stanu. Mąż stanu, w odróżnieniu od polityka, to taki człowiek który własnym rodakom nie kłamie. Nie ściemnia za przeproszeniem o „silnej Polsce w Unii Europejskiej”, wiedząc, że żadnej siły i znaczenia w Unii nie mamy. Mówi, że jak ma być dobrze to trzeba ciężko popracować bez żadnego socjalu, który mówił wprost, że by wygrać wojnę będzie „krew, pot i łzy”, a nie, że jesteśmy „silni i zwarci”. Natomiast demokratyczny polityk to człowiek, który doskonale opanował co w danej chwili powiedzieć można, a czego w żadnym wypadku powiedzieć wyborcom nie można, gdyż mogłoby to zakończyć się wyborczą klapą. Nauczył się więc mowy pokrętnej, płytkiej, mało konkretnej, wymijającej, niejasnej, manipulującej prawdą, kłamliwej, mało zrozumiałej, odnoszącej negatywne zjawiska tylko do przeciwników. Nauczył się jej tylko po to by zrobić dobre wrażenie i unikać odpowiedzi na pytania, na których odpowiedzi nie zna lub które postawiłyby go w nieciekawym świetle. Zadajmy sobie więc pytanie: Czy któryś polityk powie oficjalnie: „Dam zatrudnienie w urzędzie i zapłacę po 3 tys. do ręki. Zbuduję mosty i drogi. Pieniądze na to pożyczę w banku i zwiększę dług publiczny, co się przełoży na wyższe podatki dla wszystkich”. Czy ktokolwiek słyszał kiedyś takie przemówienie wyborcze? Nie, oczywiście. Sprawny polityk, wyspecjalizowany w „duraczeniu” wyborców powie: „Polska w budowie” albo „Budujemy państwo solidarne”, „Jutro bez obaw” czy „Najważniejszy jest człowiek”, itp. naiwne brednie obliczone na poziom umysłowy czytelników „Gazety Wyborczej”.

Poniżej dwa tematy, które choć niejednokrotnie przypominane przez niektórych i o których już pisałem, nie znajdują szerszego odzewu w mediach krajowych i stanowią swego rodzaju temat tabu. Temat przemilczany zarówno przez dziennikarzy jak i przez polityków. Przy czym Ci pierwsi niejednokrotnie z wytycznych jakich się trzymają nie chcą zadawać niewygodnych pytań. Czego mianowicie startujący w szranki politycy nam nie chcą powiedzieć lub jakich odpowiedzi unikają?

Kurtyna milczenia opada na fakt, że przez 20 lat rządów socjalistów w Polsce nie ma w tym kraju klasy średniej. (Tak, tak, żadna prawica w Polsce nie rządziła, nie było powszechnego uwłaszczenia, ani nie było tu prawdziwego wolnego rynku dłużej niż kilka lat i nie było żadnej odpowiedzialności za PRL). Oszczędności ma ok 20 % gospodarstw domowych, a reszta nie ma ich w cale lub minimalne. Krajowa sprzedaż detaliczna jednak ma się z roku na rok całkiem nieźle lub rośnie bez znaczących podwyżek zarobków, co świadczy o tym, że jest kredytowana. Życie na kredyt dało nam długi, które musimy spłacać w okolicznościach zadłużenia publicznego czyli takiego do którego przyczyniły się wszystkie poszczególne rządy jakie mieliśmy do tej pory. Jest ono kilkakrotnie wyższe niż długi Gierka. Oprócz więc długów prywatnych mamy jeszcze dług rządowy celujący już w granicach ok. 900 mld złotych, gdzie odsetki powodują przyrastanie tego długu z prędkością 6-7 tys. zł na sekundę. Na każdego Polaka w obecnej chwili jest to prawie 23 tys. zł na głowę więc na czteroosobową rodzinę przypada 90 tys. zł długu rządowego. Nie licząc tych rodzin, które posiadają jeszcze długi z tytułu kredytów zaciągniętych prywatnie. Sumując je razem wychodzą już kwoty olbrzymie jak na przeciętną rodzinę. Czy da się to jeszcze spłacić? Wątpliwe, ale nawet jeśli nasze PKB byłoby dwucyfrowe to nikt tego wzrostu gospodarczego nie odczuje. Wszystkie dochody pójdą zamiast do naszej kieszeni na spłatę długów. Zakładając jeszcze, że nikt nam tych pieniędzy nie ukradnie, jak to już bywało (FOZZ czy zamrożony swego czasu przez Balcerowicza kurs dolara). No, a co w sytuacji jeśli nasze PKB będzie dłużej wynosiło 1-2% lub będzie pod kreską? Wówczas przerobimy scenariusz Grecki… czyli masowe protesty, palenie opon pod URMem i gotowanie zupy na szczawiu. Ale temat naszych opłakanych finansów to tylko jeden z wielu tematów o których żaden polityk nam się nie zająknie. Być może też i z tego powodu, że nie bardzo się w temacie orientuje. No, może tylko Janusz Korwin-Mikke i jego UPR, obecnie Kongres Nowej Prawicy, który od lat próbuje to Polakom wytłumaczyć, lecz jak widać, przy zmasowanej anty-kampanii medialnej wobec jego osoby, bez większego skutku.

Ale podajmy i inny temat tabu z wielu, o którym publicznie nie mówi się prawie w ogóle. Czy podczas kampanii wyborczej któryś z kandydatów poruszy temat pisania o „polskich obozach koncentracyjnych”, o „polskim antysemityzmie”, o polskim „współudziale w holokauście” czy wręcz obwiniania nas o holokaust, mimo, że nic takiego nie miało miejsca? Dlaczego pisze się podejrzane paszkwile typu „Złote Żniwa” T. Grossa, gdzie przedstawia się nas zbiorowo jako cmentarne hieny, bez ostrej reakcji ze strony naszych władz? Czy też dlaczego nasi politliderzy paradują w jarmułkach, przepraszając za zbrodnie, których państwo polskie nie popełniło, tak jak zrobił to nasz prezydent „czarnego humoru” Bronisław Komorowski, kłaniający się w pas przybyłym do Jedwabnego Żydom? Dlaczego to Izraelici, niby to nasi „bracia”, żądają abyśmy im wypłacili ok 60 mld dolarów z naszych kieszeni w ramach rekompensat za wojnę, której nie wywołaliśmy? Nie wiedzą Państwo dlaczego? Odpowiedź na to pytanie może być niezwykle ciekawa i o wiele bardziej ważniejsza od tego czy będzie zjazd z autostrady czy nie oraz jak wypadnie Euro2012. Kampania wyborcza to dobra okazja by zapytać tego czy innego stojącego przed nami polityka o takie zagadnienia, które nawet w głównej TV są pomijane jakimś dziwnym milczeniem. Nie bazujmy tylko na pytaniu „Kiedy będzie lepiej?” – bo lepiej już najpewniej było.

Można pytać bez końca o rzeczy, które już na pierwszy rzut wydają się nam podejrzanie nielogiczne. O tandetne, kompromitujące śledztwo smoleńskie, o skrajnie niekorzystną dla nas umowę gazową, o obniżanie poziomu nauczania i ograniczanie godzin historii, o katastrofalne wyniki ostatniej matury, o przedpotopową kolej i nieśmiertelnego min. Grabarczyka, o obietnice Tuska i zapowiedzi kolejnej podwyżki VAT, o stręczenie do wejścia do strefy Euro, która właśnie się spektakularnie rozpada, jakieś dziwne ożywienie autonomii śląska, o antysemickie prowokacje, które mają zmusić nas do bezzasadnego bicia się w piersi, o brak wpływu na cokolwiek co dzieje się w Unii i wypraszanie nas z ważnych konferencji, itd. i itp. Trzeba pytać o rzeczy które wydają się arcydziwne, arcyniemądre, pomijane milczeniem lub nielogiczne, a których nasi politliderzy nie chcą nam jakoś jasno wytłumaczyć albo pomijają zazwyczaj milczeniem, kampanie wyborczą sprowadzając do bzdurnych haseł i idiotycznych kłótni w stylu kto co źle o kimś powiedział.

Ale wracając do wątku o sens wzięcia udziału w wyborach trzeba zapytać jeszcze po co i w jakim celu w nich brać udział skoro po lawinie szumnych i dumnych haseł wszystko wraca do rzeczywistości już nawet nie takiej samej ale często gorszej? Bo przecież tych i podobnych pytań nie stawialiśmy kilka lat wcześniej.

Zastanówmy się jeszcze na koniec po co iść do wyborów skoro może się okazać, że podobnie jak na wspomnianym na początku spektaklu, program wyborczy na który oddajemy głos przepadnie już na drugi dzień po wyborach. Pamiętamy przecież obietnice PO przed poprzednimi wyborami. Miało być konserwatywnie w życiu i liberalnie w gospodarce. Okazało się jednak, że jak to w demokracji bywa, PO nie miała zamiaru nic z tych punktów wdrażać w życie. Co więcej musiała utworzyć koalicję z PSL. Powstał więc programowy kompromis czyli program na który ani jeden Polak w wyborach nie głosował. Czy w takim razie któryś punktów w założeniach wyborczych PO zaistniał naprawdę? Żaden! Jaką więc mamy gwarancję, że jakikolwiek program na który zagłosujemy w tych wyborach zaistnieje tym razem?

Ps. Reklamacje, niestety, za cztery lata.

Odporny na socjalistyczną blagę.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka