„Zapewne zgodzimy się, że najważniejsze jest to, by nasz naród miał poczucie kontroli nad swoim losem”- prawił dziś w Sejmie minister Sikorski. No cóż .... Banki „z większościowym udziałem inwestora zagranicznego” mają 69 procent polskiego rynku, 3 na cztery gazety codzienne wydają polskie oddziały zagranicznych koncernów, 80 procent polityki zagranicznej już dziś prowadzone jest „via Bruksela”, tam też rozstrzygają się losy 60 procent polskiej legislacji (por. rozmowa z Jackiem Saryuszem Wolskim, Europa 213). W tej sytuacji faktycznie lepiej mówić o „poczuciu kontroli” nad swoim losem, bo o „kontroli” – mówić już nie wypada. Ciekawe zresztą, czy sam minister Sikorski ma „poczucie kontroli” nad własnym resortem? Bo zastanówmy się - kto robi polską politykę zagraniczną?
Nie, no ja wiem, że najlepszym prognostykiem posunięć naszej ("naszej"?) dyplomacji wydaje się dziś być stanowisko, jakie w danej sprawie zajmuje "Europa", czyli - rząd niemiecki (Tusk nie za darmo zasłużył sobie w tamtejszej prasie na przydomek "Polak Merkel"), idzie mi jednak o robotę, że tak powiem tubylczą. Zatem - kto kręci polską dyplomacją? Nie jest tym kimś minister Sikorski, skoro w prasie pojawiają się takie anegdoty: "Polityk X, jedna z osób odpowiadających w PO za politykę zagraniczną, mówi: "Przed wystąpieniem telewizyjnym wysłałem Radkowi sms z pytaniem, co mówić o jednej z trudnych spraw. A on mi odpowiedział: "Nie wiem, niech pan pyta tych, którzy naprawdę podejmują decyzje. To nie ja". Byłem zaszokowany" (Michał Karnowski, Tusk odstrzeli Sikorskiego, Dziennik 18.12.2007). Byłbyż więc minister od ładnego prezentowania się w mediach, podczas gdy poważnymi sprawami w resorcie zajmują się inni? Niewykluczone. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że ci "inni" to osławiona "korporacja Geremka".
Dzięki "Rzeczypospolitej" wiemy, że pogłowie "korporacji" szacowane jest na około 50 osób. Zainstalowanych w MSZ na początku lat 90-tych "korporacja" rządziła "gmachem" przez lata. Zbrodniczą rękę podniosła na nią dopiero minister Fotyga. Jak, latem ubiegłego roku, donosił w "GW" Jacek Pawlicki: "Nowa minister zaczyna wcielać w życie hasło o odzyskaniu MSZ wygłoszone na niedawnym kongresie przez Jarosława Kaczyńskiego. Chce więc wymienić 50-60 osób ze ścisłego kierownictwa MSZ, które od 15 lat współkształtowały politykę zagraniczną Polski od 15 lat i do dziś są bardzo wpływowe". Wymienić 50-60 osób i to ze „ścisłego kierownictwa”! Nie dziwmy się więc, że – jak ujął to Andrzej Olechowski – „Działalność Fotygi wzbudziła niepokój i napięcie w całym środowisku dyplomatów i urzędników zajmujących się sprawami zagranicznymi” (Zbigniew Krzyżanowski, Mikołaj Wójcik, W MSZ nie ma miejsca dla Fotygi, Dziennik 7.05.2004).
Oczywiście „korporacja” nie zamierzała poddawać się bez walki. Ach, co to musiał być za bój! Trochę szczegółów już znamy. Pisałem już o tym, ale się powtórzę. A więc - jak, już po wyborach donosił pan Pawlicki - kilka miesięcy przed wyborami zorganizowała się w MSZ grupa kilkunastu osób. Łączyła ich "złość na to, co partia Kaczyńskiego zrobiła z dyplomacją i chęć jak najszybszego powrotu do normalności". Grupa spotykała się z przedstawicielami PO, przygotowała też dla Platformy plan "defotygizacji" ministerstwa. Zdaniem członków grupy, po „powrocie do normalności” stanowiska kierownicze w MSZ powinno stracić 20-25 osób (na 80 stanowisk). Owe 20-25 osób zajmowało się bowiem "niszczeniem gmachu". Należy też powstrzymać wyjazdy ambasadorów wytypowanych przez PiS (Jacek Pawlicki, Defotygizacja MSZ, 26.102007). „Korporacja” podała więc Platformie MSZ na tacy, a Platforma – najwyraźniej – przyjęła do wiadomości fakt, że sprawy zagraniczne to działka „korporacji”...
Dobrze, ale co to naprawdę znaczy "korporacja Geremka"? Cóż, przypuszczam, że interesujące wnioski w tej sprawie można wysnuć na podstawie stanu ministerstwa po 18 latach jej rządów. W sposób niejako symboliczny stan ten oddaje fakt, że dopiero min. Fotyga kazała pozdejmować ze ściany portrety sterników dyplomacji PRL. Ale szukajmy czegoś więcej niż symbole. W listopadzie ubiegłego roku „Rzeczpospolita” podała, że w MSZ pracuje 300-400 absolwentów Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych i to właśnie oni okupują rdzeń ministerstwa. Bo, co prawda, całe ministerstwo liczy 4 tysiące pracowników, ale wśród nich tylko 800 ma stopień dyplomatyczny, i połowę owej 800-tki stanowią właśnie adepci MGiMO (Wojciech Lorenz, Absolwenci radzieckiej kuźni w MSZ, Rz. 27.11.2007). W 2006 roku ruszyła operacja pozbywania się MGiMO-wców, ale dalej historia potoczyła się tak, jak się potoczyła... Dziś, przywrócony przez nowy reżim do łask pan Schnepf twierdzi, że „nikt nie może być dyskryminowany, bo skończył taką czy inną uczelnię”. I taki wielkoduszny punkt widzenia można przyjąć – gdy nie ma się bladego pojęcia o typie stosunków między ZSRS a jej satelitami, tudzież o tym, czym były sowieckie akademie dyplomatyczne...
Jak widać z powyższego MSZ pod rządami „korporacji Geremka” ostał się jako PRL-owski skansen w sercu III RP. Tu nie ma żadnego przypadku. Przez 18 lat, gdy ma się wolę polityczną, można wyhodować sobie kadrę dyplomatyczną od portiera po ministra. „Ktoś” zdecydował, by trwać przy „starych fachowcach”, a gdy próbowano ich ruszyć – ryk w mediach uderzył pod niebiosa... Oczywiście PRL-owska kadra przeżarta jest PRL-owską agenturą. Szacunki mówią o 80-95 procentach współpracujących dyplomatów (Dyplomaci jednak zlustrowani, Rz. 22.05.2007). W czasie ostatniego lustracyjnego paroksyzmu do współpracy przyznało się ponad 60 pracowników resortu. Pospieszyli się. Trzeba było poczekać na wyborczy sukces PO. Poseł Chlebowski, oświadczył dziś, że różne środowiska już dość się przez lustrację nacierpiały i Platforma nie ma zamiaru zajmować się tą sprawą. Myślę, że westchnienie ulgi zatrzęsło gmachem MSZ...
Tak więc, od rządami Platformy absolwenci MGiMO rozkwitają. Kadrowym w MSZ został absolwent tej zacnej uczelni, pan Roman Kowalski, w „gmachu” siedzący od lat 80-tych ubiegłego wieku. Na szefa kadr polecił go ponoć kolega, prześladowany przez Fotygę pan Rafał Wiśniewski. Panowie znają się z placówki w Budapeszcie. A kto został pełnomocnikiem rządu do spraw kontaktu z Rosją? Otóż, znany nam chyba wszystkim pan Daniel Rotfeld. Rotfeld chyba MGiMO nie skończył, niemniej jest starym wyjadaczem PRL-owskiej dyplomacji – siedzi w branży od lat 60-tych XX wieku. Pozwólmy sobie w tym miejscu na małą anegdotę. Kilka tygodni temu wydrukowali w „Polityce” tekst o Jerzym Robercie Nowaku. W tekście była mowa i o tym, że za PRL Nowak przez długi czas pracował w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, a z czasem nawet trafił na placówkę na Węgry. Jak powiedział „Polityce” jej informator żeby tam jechać Nowak „musiał się dogadać z moczarowsko - szlachcicowską ekipą, która rządziła Instytutem” (Cezary Łazarewicz, Dzieje kaznodziei, Polityka 2647). Otóż, w tymże samym Instytucie od 1961 do 1989 roku karierę robił pan Rotfeld. W 1969 został mianowany adiunktem w Zakładzie Bezpieczeństwa PISM, co chyba świadczy, że miał niezłe stosunki rządzącą Instytutem „moczarowsko - szlachcicowską ekipą”. W latach 70-tych zaś Rotfeld, jako przedstawiciel PRL brał udział w pracach KBWE. A teraz czekam na pierwszego naiwnego, który mi powie, że zajmując się czymś takim można było uniknąć bliskich kontaktów ze służbami specjalnymi...
Mimo wszystko jednak Rotfeld nie wydaje się być najgorszym nabytkiem ekipy Tuska. Oto w lutym „Newsweek” poinformował o powołaniu rządowego zespołu, który ma się zająć kwestią rosyjskich roszczeń. Rosjanie chcą od nas bowiem wydębić opłaty za sowieckie patenty militarne, które niegdyś wcisnęli PRL. W skład zespołu weszli, między innymi, Roman Baczyński (ex-prezes Bumaru) oraz ... Stanisław Ciosek (Joanna Tańska, Komisja do spraw moskiewskich roszczeń, Newsweek, 17.02.2008). Stanisław Ciosek! Ten PRL-owski dinozaur! Już w pamiętnym 1968 zdążył pełnić funkcję wiceprzewodniczącego Zrzeszenia Studentów Polskich (studencki „marzec” go chyba nie wzruszył), a potem – szedł coraz wyżej, aż doszedł do Biura Politycznego KC PZPR (Salon24 trafił do matur więc wyjaśniam młodzieży skrót – Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej). O pozycji Cioska świadczy to, że został członkiem elitarnego „zespołu trzech” (Ciosek, Urban, Pożoga), który przygotowywał scenariusze „transformacji ustrojowej”. W newralgicznym momencie transformacji (1988-1989) należał do 50-tki najważniejszych osób w PRL, które miały dostęp do najwrażliwszych materiałów służb specjalnych (Sławomir Cenckiewicz, Laboratorium pierestrojki, Rz. 30.03.2008). Był więc szczerym patriotą PRL. Zresztą, według „Gazety Polskiej”, w czasach „Solidarności” Ciosek należał do tych, którzy uważali interwencję sowiecką za konieczną (Beton chciał interwencji, GP 699). Do tego w 2003 roku „Wprost” doniosło, że w papierach Stasi nazwisko Cioska przewija się wśród nazwisk informatorów wywiadu NRD (Piotr Cywiński, Violetta Krasnowska, Polskie uszy Honeckera, Wprost 19.08.2008). Jakby tego było mało – nie jest tajemnicą, że Ciosek miał swój udział w operacji tuszowania prawdy o zabójstwie Jerzego Popiełuszki. W MSW przetrwały akta rozpoczętych w 1984 roku akcji „Teresa”, „Trawa” i „Robert”. Ich celem była inwigilacja skazanych za zabójstwo księdza i ich rodzin. Miało to zapobiec ujawnieniu przez nich niewygodnych dla władzy danych o sprawie. Rzecz nadzorował Ciosek wtedy – minister do spraw związków zawodowych. W IPN oglądać można ponoć raporty Cioska pisane dla przywódców PRL. (Bartłomiej Kozłowski, Długa ręka SB, sieć) I po taką właśnie figurę sięgnęła ekipa Tuska... Mniejsza już o etykę, czy estetykę. Chodzi o zdrowy rozsądek. Nie wątpię, że Ciosek dużo wie o Rosji, ale nie wątpię też, że Rosjanie dużo wiedzą o Ciosku i już w związku z tym trzymałbym go z dala od Moskwy...
Podsumujmy. Pod rządami ministra Sikorskiego MSZ godnie kontynuuje tradycje dyplomacji PRL. Przynajmniej w wymiarze kadrowym. Ale – czy tylko? Nie, nie posuwam się do stwierdzenia, że polską politykę zagraniczną prowadzą rosyjscy agenci na podstawie wytycznych z centrali (aczkolwiek przypuszczam, że mamy za dużo dyplomatów czy to mających słabość do Rosji, czy to dyplomatów z „hakami” w Moskwie). Twierdzę, że wykształceni przez PRL (czy MGiMO) dyplomaci mogą mieć skłonność do mentalności postkolonialnej i cały swój kunszt zużywają na, po pierwsze szukanie patrona, a, po drugie, na spełnianiu jego życzeń. Dziś patronem jest „Europa”, czyli – w naszej części Europy – Niemcy wznoszące swój wyśniony Grossraumwirtschaft... Jak wyjdziemy na tym „zakopywaniu Polski po szyję w Unii Europejskiej”? Pożyjemy, zobaczymy... Ja w każdym bądź razie – póki w MSZ karty rozdaje postPRL-owska „korporacja Geremka” - za wielkiego poczucia „kontroli nad własnym losem” (oczywiści w wymiarze, niejako państwowym) nie mam...
PS
Gdy, czytając o zespole do spraw rosyjskich roszczeń, trafiłem na nazwisko Romana Baczyńskiego, byłego szefa „Bumaru” pomyślałem: ciekawe, czy i ten pan pasuje do ekipy Tuska, to jest – czy aby nie ciągnie się za nim jakiś smrodek. Wrzuciłem nazwisko do wyszukiwarki, i proszę – jest: „Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie umów opiewających na miliony dolarów, jakie zawierał zarząd Bumaru kierowany przez Romana Baczyńskiego – dowiedziała się TVN24. Pieniądze płynęły do tajemniczych spółek. Chodzi o wielomilionowe prowizje, wypłacane przez lata tajemniczym spółkom, które miały pośredniczyć w zawieraniu kontraktów przez Bumar” (Karolina Tomasiewicz, Prokuratura sprawdza kontrakty, za: Niezależne Forum Wojskowe, 15.04.2008 –sieć)
Inne tematy w dziale Polityka